niedziela, 6 stycznia 2013

Sylwester w Southampton

Nasza wyprawa do Southampton, na południowy kraniec Anglii w sylwestrowy weekend była bardzo udana. Gościliśmy u Pauliny i Bartka, których znaleźliśmy na cauchsurfingu. Dla porządku wyjaśnię, że zajechaliśmy do nich wieczorem 30.12.12, po odstawieniu mamy na lotnisko (mama była u nas na święta), po drodze wpadając z krótką wizytą do pod londyńskiego High Wycombe, w którym chwilowo przebywała moja siostra Idka. Z Pauliną i Bartkiem spędziliśmy sylwestra i we wtorek 1.1.13 po południu się rozstaliśmy.

W Sylwestrowy poranek wybraliśmy się na południowy zachód, do Lulworth Cove, obiecującego piękne widoki, których jak wiadomo jesteśmy spragnieni. Niestety pogoda była paskudna - wiało i padało. Ustaliliśmy, że w Anglii nie ma co się przejmować pogodą, bo jeśli miałoby się rezygnować z wychodzenia z domu z powodu deszczu, to cały czas siedziałoby się pod dachem... Pojechaliśmy więc, razem z Ewą - koleżanką Pauliny ale bez Bartka, który pojechał do pracy. Niestety pogoda nie dawała za wygraną - parking na którym stanęliśmy podzielony był rzeką deszczowej wody a okoliczne ulice były zalane mniej więcej po kostki. Niczym się jednak nie zrażając, założyliśmy swoje wodoodporne kostiumy i ruszyliśmy zwiedzać. Dziewczyny nie były tak dobrze wyposażone, przemokły więc w ciągu kilkunastu minut. Wiatr i deszcz znacznie utrudniał chodzenie i patrzenie, no i przede wszystkim skutecznie zasłaniał widoki. Niemiłosiernie ciął w twarz, jakby z nieba leciały szpilki nie krople. Po ok. 1,5 godzinie takiego spaceru w końcu się poddaliśmy i zawróciliśmy. A potem suszyliśmy się aż do nastania nowego roku :)
Przed północą zdążyliśmy jeszcze puścić w niebo kilka lampionów i popodziwiać fajerwerki z ogródka. W sumie sylwester upłynął nam głównie na pogaduszkach.
W Nowy Rok, rano przeszliśmy się po miasteczku. Zobaczyliśmy - jak do tej pory pierwsze w Anglii - zniszczenia wojenne. Jeden z kościołów był zbombardowany a ruiny stały na pamiątkę. Poza tym Southampton nie różniło się specjalnie od innych brytyjskich miast. Na plus można mu zaliczyć obfitość i rozległość miejskich parków.

Dużo ciekawsi od zwiedzanych miejsc byli (jak zwykle) gospodarze. Paulina i Bartek są od nas o kilka lat młodsi i ich życiowa perspektywa okazała się być zaskakująco inna od naszej. Chyba pierwszy raz poczułam, ze niektóre życiowe decyzje, wahania, wątpliwości i problemy są już za mną, a nie przede mną. Oni dopiero budowali swoją życiową stabilność, zbierając doświadczenia, konfrontując marzenia z rzeczywistością dokonywali wyboru swojej ścieżki życiowej. Oboje z Maniuchem czuliśmy, że mamy ten etap już za sobą. że już "ułożyliśmy sobie życie". Jest to dla mnie szokujące odkrycie - Maniuch przecież ciągle zastanawia się co zrobić ze swoim życiem zawodowym, stale myślimy gdzie by się tu następnym razem przeprowadzić, rozważamy różne opcje i myślimy co robić w życiu, zadając sobie masę egzystencjalnych pytań. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, na jak wiele pytań i wątpliwości już znaleźliśmy odpowiedź i w ogóle się nad nimi nie zastanawiamy! Czy na tym polega dojrzałość?

Jednocześnie słuchając o czyichś przygodach, jak zwykle, żałowałam, ze sama czegoś takiego nie przeżyłam. Paulina mieszkała przez pół roku we Włoszech jako au pair. Miała masę pozytywnych wspomnień i przemyśleń z tego okresu. Dużo się nauczyła, dużo zobaczyła i poznała. Ciągle zadawałam sobie pytanie dlaczego ja nigdy nie zrobiłam czegoś takiego? Dlatego, że nie umiem zajmować się dziećmi i nie odważyłabym się wyjechać sama do obcej rodziny, do obcego kraju, którego nie znam nawet języka? Tak, między innymi dlatego. Poza tym byłam w tym czasie na studiach, których skończenie dało mi pracę i stabilność finansową. Czy żałuję, że zrobiłam to co zrobiłam - nie! Myślę, że wybrałam dobrze i korzystam teraz z owoców tego wyboru. A jednak zazdroszczę ludziom, którzy wybrali inaczej :) Paradoksalne, ale taka chyba jest ludzka natura.

Ciekawa była też ich perspektywa emigracyjna. Bartek pracuje na zmywaku, kontynuując długa polską tradycję :) A do tego nie czuje się zbyt pewnie w angielskim. Paulina pracuje w sklepie ale nie na cały etat - spotykali się więc z innymi problemami niż my i w rezultacie dostrzegali dużo więcej wad mieszkania w UK. My jednak na początku byliśmy zachwyceni jak wszystko może być dobrze zorganizowane, dobrej jakości i uporządkowane. Dopiero później zaczęliśmy dostrzegać niezaizolowane domy, monotonię jednolitych uliczek i inne niedoskonałości. Tymczasem Paulina dojeżdżała do pracy 1,5h pociągiem, który był odwoływany z byle powodu, Bartek pracuje w restauracji często na nocne zmiany, w trakcie których ma 3godzinną przerwę (nie zdąży wrócić do domu, ani tam nie ma gdzie się podziać) i do tego czuje się wyalienowany, bo przez barierę językową nie bardzo może porozmawiać z innymi pracownikami. Zupełnie inna skala problemów.

Wyjazd ogółem bardzo fajny. Kolejne nowe doświadczenie i nowa myśl wrzucona do worka mojego umysłu. Oby takich nowych myśli i odkryć było w nowym roku jak najwięcej.


Zdjęcia z wyprawy: https://plus.google.com/u/0/photos/102225926721216505083/albums/5828155847113389089

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Plant a tree for diamond jubilee

W niedzielę 2.12.2012 wzięliśmy udział w ogólnokrajowej akcji "Plant a Tree for Diamond Jubilee" czyli zasadź drzewo z okazji diamentowego jubileuszu. Akcja ma na celu posadzenie 6 milionów drzew w całym UK w specjalnie tworzonych Jubilee Woods - lasach jubileuszowych. udział biorą najróżniejsze organizacje, od żołnierzy, przez szkoły do zwykłych, prywatnych, wolontariuszy. Całość jest koordynowana przez Woodlands Trust - instytucję zarządzającą lasami w UK. Jubileusz sześćdziesięciolecia Elżbiety II na tronie jest dla nich doskonałym pretekstem, żeby taką akcję przeprowadzić.

Od dawna już uważamy, że w Anglii jest zdecydowanie za mało lasów, więc tym chętniej przyłączyliśmy się do tej inicjatywy. Można było wziąć udział na wiele sposobów: podarować pieniądze na cel sadzenia drzew (można nawet zaadoptować drzewo), zorganizować grupę i razem posadzić drzewa, posadzić drzewa samemu, na swojej ziemi lub oddać ziemię pod sadzenie lasu, albo wziąć udział w otwartym dla publiczności sadzeniu. Wybraliśmy właśnie tę ostatnią opcję. Pod bazą wojskową w Grantham wydzielono kawałek terenu pod zalesienie. Większość drzew sadzili żołnierze, zostawili tylko skrawek do posadzenia przez ludność.

Samo sadzenie zajęło nam chyba ok. godziny. Stawiliśmy się we wskazanym miejscu ze szpadlem wypożyczonym od znajomego z Maniucha sklepu. Zostaliśmy poinstruowani jak sadzić, przez miłego pana z Woodlands trustu po czym wręczono nam garść sadzonek. Posadziliśmy 10 młodych dębów. Rozśmieszyło nas, że obok pracowała para Słowaków z dziećmi :) Jak widać, nawet taka impreza, w Anglii jest międzynarodowa :D

Zdjęcia: https://plus.google.com/u/0/photos/102225926721216505083/albums/5820236253530015761

niedziela, 4 listopada 2012

Londyn

Do stolicy wybraliśmy się na 4 dni od 26 do 29 października. Wycieczka się udała, mimo zimna i angielskiej, deszczowo-wietrznej pogody. Czas spędziliśmy jak zwykle włócząc się po ulicach , starając się zaliczyć jak najwięcej znanych punktów. Ogólnie Londyn nie bardzo nas zaskoczył - ot jeszcze jedno duże miasto. Z drugiej strony nie można powiedzieć, że niczym się nie różnił i chyba wszystkie nietypowe cechy wypadły Londynowi na plus.

W czwartek po pracy się spakowaliśmy i w piątek o 6:30 ruszyliśmy do Grantham (ok. 50min. samochodem) gdzie zostawiliśmy samochód i wsiedliśmy w szybki pociąg do Londynu. Na dworcu King's Cross znaleźliśmy się nieco ponad godzinę później, przejechawszy prawie 4 razy tyle kilometrów co samochodem :) Zakwaterowaliśmy się w hostelu i ruszyliśmy zwiedzać. Pierwszego dnia przeszliśmy z hostelu do Westminsteru i jeszcze trochę na drugą stronę rzeki - ok. 8 km. Ok. 16 stwierdziliśmy jednak, że jesteśmy zmęczeni (wstaliśmy o 5:30) i udaliśmy się na krótką drzemkę. odświeżeni ruszyliśmy w stronę Royal Albert Hall, w którym miał się odbyć koncert, a że nie było to zbyt daleko od naszego miejsca zamieszkania, zdążyliśmy jeszcze wstąpić do muzeum Wiktorii i Alberta, w którym cześć wystaw była już zamknięta, a reszta przeraźliwie nudna (moim zdaniem) Za to było ciepło, więc jakoś czas zleciał. O koncercie napisze wam Maniuch, który się bardziej zna. Mi też się podobało, chociaż musiałam walczyć ze snem, który strasznie mnie morzył po intensywnym dniu. 

Sobotę zaczęliśmy od najbardziej udanej części wycieczki (nie licząc oczywiście występu Dead Can Dance, który był bardzo udany) - wycieczki z przewodnikiem po siedzibie parlamentu. Wycieczka w małej grupie ok. 20 osób trwała ok. 1,5h. Pani bardzo ciekawie opowiadała o przeznaczeniu i krótko o historii różnych pomieszczeń. Byliśmy na sali, w której kłócą się posłowie i w której na krzesłach przysypiają lordowie. Widzieliśmy gdzie się głosuje nogami i skąd Królowa odczytuje coroczną mowę otwierającą obrady. Przewodniczka zawarła w swoim opowiadaniu dużo brytyjskiego humoru "At the minute we have more than 800 people eligible to take part in debate of the House of Lords. One can argue that it's a few too many." (obecnie mamy ponad 800 osób uprawnionych do wzięcia udziału w debacie Izby Lordów. Ktoś mógłby się spierać, że to o kilu za dużo) I w ogóle wyrażała się w śmieszący nas, brytyjski sposób, np. "the photography is not permitted in the house of parliament. if you do take a picture of anything you will be encourage very strongly to remove it" (robienie zdjęć nie jest dozwolone na terenie siedziby parlamentu. jeśli zrobicie czemukolwiek zdjęcie będziecie bardzo silnie zachęcani, żeby je usunąć). Wycieczka bardzo fajna.

Z Parlamentu ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie - południowy brzeg Tamizy aż do mostu londyńskiego (Bridge of London). Dalej w okolice katedry św. Pawła i potem do centrum finansowego (gdzie znajduje się londyński ogórek) aż wreszcie dotarliśmy do Tower i Tower Bridge. Zjedliśmy coś w małej restauracyjce i zmęczeni zimnem i łażeniem wróciliśmy do hostelu. W niedzielę ruszyliśmy na zerowy południk. Spędziliśmy trochę czasu w Greenwich, które okazało się wyglądać jak małe, urocze brytyjskie miasteczko, tylko, że ze wzgórz widać centrum Londynu. Popołudnie spędziliśmy dalej spacerując tym razem w okolicy Tate Britain, do którego weszliśmy zobaczyć słynnego Turnera. Zupełnie mi się nie podobał i choć weszliśmy tylko na jedną wystawę, i tak spędziliśmy tam za dużo czasu jak na moje potrzeby. Wieczorem przeszliśmy się po, jak się okazało ku naszemu zaskoczeniu, najbardziej zatłoczonej przez turystów części miasta- West Endu. Cały poniedziałek spędziliśmy w muzeum historii naturalnej, i i tak nie zwiedziliśmy całego!!

Londyn wydal nam się mało zatłoczony i stosunkowo cichy. Zupełnie nie wyglądał na miasto, w którym mieszka 8 milionów ludzi (metropolię liczy się na 12-14mln) i które odwiedza rocznie 30mln turystów. Na ulicach, w metrze itp nie było tłoku. Generalnie można było przejść bez problemu, nie było dużego hałasu, tak, że mogliśmy normalnie rozmawiać i w ogóle było spokojnie. Wydaje nam się, że stosunkowa cisza jest zasługą jeżdżących po mieście taksówek - są chyba jakieś nowoczesne, bo są bardzo ciche i niesmrodliwe - w odróżnieniu na przykład od taksówek Nowego Jorku. Maniuch ma na ten temat nieco inne zdanie - twierdzi, że akurat w metrze był tłok, szczególnie na peronach, które były raczej małe i w ogóle można się tam było łatwo zgubić, czego nie doświadczaliśmy w USA.

Było też zaskakująco czysto. Duże miasta, w których do tej pory byliśmy, mimo najszczerszych chęci jednak ustępowały pod naporem tłumów producentów brudu i smrodu - czyli ludzi. Tu jakoś smród nie docierał do nozdrzy i bród i nie rzucał się w oczy (jeśli nie liczyć dnia wywozu śmieci, w trakcie którego worki ze śmieciami zostały wystawione na chodniki).

Nie było też widać bezdomnych ani żebraków. W trakcie całej czterodniowej wycieczki widzieliśmy może z pięciu żebraków! A chodziliśmy przecież po najbardziej zatłoczonych, turystycznych miejscach, kościołach itp. Po tej wizycie dotarło do nas, co mieszkańcy "Zachodu" mają na myśli, mówiąc, że w Ameryce jest bieda i duże nierówności społeczne - jak może pamiętacie wyśmiewaliśmy się z tej opinii o Ameryce, widząc bezdomnych poruszających się na elektrycznych wózkach i kupujących kawę w kawiarni. Teraz wiemy o co chodziło - W Nowym Jorku może i bezdomni nie są wcale tacy biedni, ale w Londynie w ogóle nie ma bezdomnych :)

Jeśli chodzi o samo miasto, muszę powiedzieć, że jest chyba inaczej zorganizowane, niż europejskie stolice, w których byliśmy. Nie ma w nim wydzielonej starówki/części zabytkowo-słynnej, przez którą przewala się tłum turystów, a poza obrębem której miasto wydaje się być od turystów wolne. Np. w Pradze można być albo w strefie zwiedzania, gdzie nie ma ruchu samochodowego, za to turyści są stłoczeni a mijane punkty usługowe sprowadzają się do sklepów z pamiątkami i restauracji, albo poza strefą zwiedzania, gdzie toczy się normalne życie mieszkańców. W Londynie atrakcje i miejsca użytkowe są chyba bardziej przemieszane i dzięki temu unika się tego efektu podziału miasta na dwie strefy. Oczywiście w okolicach Pałacu Buckingham, czy Big Bena jest pełno zwiedzających, ale jednak fakt geograficznego położenia atrakcji nieco rozcieńcza tłumy turystów.

Nie tak bardzo podobały nam się muzea. Ja generalnie nie przepadam za muzeami, zwykle się w nich nudzę i staram się ich unikać, więc moja opinia na pewno nie jest obiektywna i nie mam zamiaru się rozdrabniać na temat muzeów ze sztuką, w których byliśmy. Na muzeum historii naturalnej jednak bardzo liczyłam. Nie tylko dlatego, że interesuje mnie temat, ale też po obejrzeniu dwóch świetnych dokumentów na BBC: "Charles Darwin and the Tree of Life" oraz dokumentu z serii "Beautiful minds" o Richard Dawkinsie chciałam zobaczyć to słynne miejsce szukania dowodów na teorię ewolucji.
Niestety muzeum okazało się być zorganizowane przede wszystkim dla dzieci i jako dorośli czuliśmy się w nim nieco zaniedbani. Wystawy były raczej naiwne, z wielką pompą informujące nas o takich faktach jak "nasze ciało jest zbudowane z komórek"; "Niektóre dinozaury miały ostre zęby i pazury, więc musiały być drapieżnikami a inne jadły rośliny" albo "układ słoneczny jest zbudowany z planet, krążących wokół słońca". Eksponaty i schematy obrazowały różne fakty o takim poziomie oczywistości. Nie raziłoby nas, gdyby wystawa od czegoś takiego się zaczynała. Problem w tym, że często na tym się kończyła... Pewnie nie uważalibyśmy tego za wadę, gdyby nie fakt, że byliśmy w świetnych muzeach w USA - tam wystawy były tak zorganizowane, że można było znaleźć coś ciekawego na różnych poziomach wiedzy. Były wystawy dla dzieci i na nich zwykle eksponaty były nisko, było kolorowo, było dużo prostych i łatwych informacji i porównań itp. Ale zwykle na tej samej wystawie były też jakieś ciekawostki dla bardziej zaawansowanych. Gdzie nie gdzie zdarzały się nawet kąciki zabaw dla dzieci, zaplanowane tak, żeby zająć czymś maluchy w czasie kiedy dorośli zwiedzają wystawę. Zapamiętałam, że wystawy w muzeum historii naturalnej w Waszyngtonie i San Francisco były interesujące, nawet jeśli było o czymś, o czym wiedziałam - np. w SF była mała wystawa poświęcona różnicom pomiędzy żółwiami z różnych wysp Galapagos razem z geologiczną historią wysp, która służyła jako przykład na różnicowanie się gatunków podczas ich dłuższego odosobnienia. Ogólnie wiem na czym polega mechanizm ewolucyjnego różnicowania się gatunków i wiem, że został odkryty właśnie na Galapagos oraz że tam właśnie łatwo to wykryć ze względu na historię samych wysp, więc można by powiedzieć, że nuda, bo wszystko już wiedziałam. Ale jednak jest to inny poziom wiedzy no i nie wiedziałam dokładnie jakie są te różnice w budowie żółwi i do czego służą, czyli było też coś ciekawego dla mnie no i ogólnie mechanizm był ładnie zobrazowany. Czegoś takiego brakowało w Londynie.

Drugi zawód to stopień zaniedbania wystaw. Dział z dinozaurami był oblegany przez zwiedzających. Kolejka stała już na godzinę przed otwarciem i trwała nieprzerwanie aż do zamknięcia muzeum. Zainteresowanie ogromne, tłumy ludzi. A mimo to oglądający musieli kontemplować kości dinozaurów pokryte grubą warstwą kurzu!

Kolejny zarzut to dział ze ssakami. Wystawa chociaż potencjalnie fajna - prezentująca ssaki posegregowane grupami i zgromadzone w jednej wielkiej sali dla pokazania skali - mocno trąciła myszką i to czyniło ją nudną. Poza tym główna atrakcja w tej sali - płetwal błękitny - był... plastikowy. Fajnie że pokazali skalę zwierzęcia ustawiają co zaraz obok słonia, ale czemu dali plastikowy model?

Dział z minerałami (których jestem wielką fanką) też mnie zawiódł. Z niezrozumiałych przyczyn był podzielony na dwie części. Część na parterze była lepiej rozreklamowana, a ekspozycja odnowiona i ładnie zaprezentowana. Niestety prezentowane w tym dziale okazy były niezbyt okazałe! Parę fajnych, dużych kryształów, trochę szaro-burych kamieni i dużo miejsca na efekty świetlne i czarne gabloty. Za to w sali na piętrze, do której mało kto dociera (i my dotarliśmy na końcu więc nie zdążyliśmy całej zwiedzić) poukładane niemal na kupie wspaniale okazy najróżniejszych, mieniących się wszystkimi kolorami minerałów. Bez efekciarskiego oświetlenia czy choćby adekwatnego wyeksponowania. Dlaczego? Do tego opisy były mało czytelne i tylko słowne. podczas gdy w Waszyngtonie każdy minerał byl podpisany nazwą i wzorem chemicznym. Wydało mi się mało profesjonalne, żeby nie wysilić się na napisanie wzorów.

Ostatnia uwaga krytyczna (choć nie najmniej istotna) to fakt, że wszystkie wystawy o planetach wymieniały Pluton jako ostatnią planetę. Maniuch nie posiadał się z oburzenia - "co gdybym po wizycie w takim muzeum napisał na sprawdzianie w szkole, że Pluton jest planetą i dostał za to pałę?" Jak można tak wprowadzać w błąd? gdyby chociaż napisali coś w rodzaju "to jest stara klasyfikacja, ale teraz już Pluton się nie liczy itd." ale nie, zupełnie to zaniedbali.

A teraz to co nam się podobało:
Zupełnie przypadkiem załapaliśmy się na przewodnika oprowadzającego po magazynie z zachowanymi w formalinie i spirytusie preparatami zwierząt i roślin. Facet był zatrudnionym w muzeum naukowcem (muzeum działa też jako ośrodek naukowo-badawczy) i zabrał nas do pomieszczeń wypełnionych słojami z wciśniętymi w nich w różnych pozycjach zwierzętami i ich częściami. Przywodziło to na myśl wiktoriańskie laboratoria :) widzieliśmy np. uważaną do 1938 roku za wymarłą Latimerię i okaz chyba 20sto metrowej ośmiornicy, podobno bardzo rzadkiej. Przewodnik pokazał nam też okazy, które złapał i przechowywał w domu sam Karol Darwin! razem z jego własnoręcznym opisem. Ta wycieczka była bardzo ciekawa.

Podobał nam się też filmik w Studio Davida Attenborough'a (którego jestem fanką). Sam Sir David przemawiał z ekranu i pokazywał jak jesteśmy spokrewnieni z różnymi zwierzętami i roślinami i o co chodzi w systematyce gatunków.

Ogólnie więc wizyta nie była całkowitą porażką i nawet na wystawach, które ogólnie skrytykowałam było parę fajnych rzeczy, jednak rozpieszczeni wizytą w USA, musimy przyznać, że londyńskie muzeum historii naturalnej nie jest aż tak wyjątkowe.

Zdjęcia: https://plus.google.com/u/0/photos/102225926721216505083/albums/5805956188064354337

A to maniuchowy opis koncertu:

Mila nakazała mi napisanie maila o koncercie, ponieważ podobno sama nie jest w stanie. Jesteście więc, droga rodzino, skazani na moje przydługie i przynudne wynurzenia, pełne odwołań do konkretnych faktów z życia zespołu i dokonań tegoż. Dalej czytajcie ostrzeżeni. [Wersja dla fanów recenzji zwięzłych: "Było fajnie"]
O koncercie powiadomiła mnie znajoma z dawnych czasów, fanka DCD, za pomocą Facebooka. Ot przykład do czego ta piekielna strona może się przydać. Gdyby nie ona na pewno przegapilibyśmy sprawę i bilety by się dawno sprzedały. Kupiliśmy bilety około marca tego roku i już wtedy dostępne były tylko i wyłącznie stojące miejsca na galerii (O Royal Albert Hall za chwilę). Zapłaciliśmy niewiele, bo zaledwie 20 funtów za bilet. Jak już miałem okazję niedawno napomknąć Idce, bilety na poprzednią trasę koncertową w Polsce (bodaj w roku 2005) kosztowały małą fortunę, wyprzedały się na pniu i chodziły potem na Allegro zaczynając od 1200 zł. Także 20 funtów wydawało się ceną niewygórowaną. Oczywiście wraz z wyjazdem na koncert pojawił się pretekst do odwiedzenia Londynu w którym pomimo dość już długiego pobytu w Anglii, jeszcze nie byliśmy. Mam nadzieję, że w opisywaniu naszych perypetii londyńskich wyręczy mnie Mila, bowiem w innym wypadku będę musiał siedzieć przy komputerze co najmniej do jutra rana...

Ale wracając do koncertu - Royal Albert Hall jest szacowną placówką, otwartą przez samą królową Wiktorię w 1871 roku i nazwaną na cześć jej zmarłego męża (bez którego przyszło jej rządzić przez czas dość długi). Jest to budowla iście potężna (oszczędzę wam dokładnych wymiarów), do której można zapakować nawet 8000 widzów. Obecnie odbywają się tu różnego rodzaju imprezy: koncerty muzyki klasycznej (w tym super w Anglii popularne koncerty z letniego cyklu "British Proms", transmitowane na żywo w BBC), muzyki popularnej (wśród gwiazd min. The Who i Yes) a nawet widowiska sportowe jak np. mecze tenisa (sic!). Miejsca siedzące mieszczą się na parterze i pięciu piętrach, na samym czubku przy dachu jest galeria z barierką i bez krzeseł. Jak zapewne już się domyśliliście, przyszło nam zająć właśnie te ostatnie miejsca. Jak mniemam większość z was miała okazję być na koncertach, wiecie więc, że odpowiednie miejsce jest kluczowe w odbiorze widowiska i złe miejsca mogą całkowicie zniszczyć wszelką radość z muzyki. Trochę się obawialiśmy, że właśnie taki los nas spotka, lecz jak zaraz opowiem, nie mogliśmy się bardziej mylić.

Już przy bramie zauważyliśmy spore rzesze naszych rodaków z właściwą sobie beztroską popijających tanie napoje alkoholowe i co jakiś czas rzucających, jakże miłe naszym uszom, siarczyste, polskie przekleństwa... (Od razu mi się łezka w oku zakręciła za Szwederowem i Jeżycami, gdzie taka piękna, barwna, dosadna polszczyzna, to chleb powszedni, tej) W środku okazało się, że (na oko) przynajmniej 30 procent uczestników imprezy to Polacy! Jak już wcześniej dane mi było sprawdzić - nie wiedzą Anglicy jaka to perła gra w ich pradawnej stolicy, jak cudownie niebiańskie rytmy i poetyckie frazy... [tu dalej zachwycam się nad wspaniałością muzyki DCD, więc aby ułatwić wam czytanie wprowadzę autocenzurę i przejdę dalej].

Trasa koncertowa w jaką zespół się wybrał ma (bo jeszcze się nie skończyła) na celu głównie promocję materiału z ich ostatniej płyty "Anastasis" wydanej ledwie kilka miesięcy temu. Jest to pierwsza płyta długogrająca Dead Can Dance od kapitalnego "Spiritchasera" wydanego w 1998 roku. Przyszło więc fanom tej wyjątkowej muzyki czekać dość długo. Płyta okazała się, moim zdaniem, przyzwoita, ale jak mawia mój pewien znajomy "cycków nie urywa". Nie zrozumcie mnie, źle - nadal jest to jednak solidny kawałek muzyki, godny najwyższych pochwał i zaszczytów, po prostu zespołowi który osiągnął tak wiele ciężko jest przeskoczyć samego siebie.

Na koncercie dominowały więc utwory z nowej płyty. W zasadzie (jak właśnie sprawdziłem) to zespół zagrał całość nowego materiału i jedynie kilka starszych utworów. Ale za to jakich! Wśród pozycji z poprzednich płyt było genialne otwarcie wspomnianego już wcześniej "Spiritchasera", które wzruszyło mnie do łez (piszę to, wierzcie lub nie, bez cienia ironi), oraz znany z dorobku solowego Lisy utwór "Now We Are Free" (soundtrack do filmu "Gladiator", a co tam wkleje wam linka: http://www.youtube.com/watch?v=-DLm3vx_t-4). Na wykonanie zasłużyłą ulubiona piosenka Mili "The Ubiquitous Mr. Lovegrove" (z "Into The Labyrinth"), oraz "Dreams Made Flesh" ze stworzonej na potrzeby promocyjne wydawcy Dead Can Dance (czyli 4AD) składanki "This Mortal Coil", co wydało mi się wyborem dosć dziwnym (bo w dorobku DCD nie brakuje doskonałych utworów, więc po co sięgać po inne zespoły?) acz i tak fajnym.

Teraz o naszych miejscach i jakości dźwięku. Ustawiliśmy się mniej więcej naprzeciwko sceny (choć na szóstym piętrze) i widok mieliśmy niezły, choć detali nie było widać. Mieliśmy okazję zobaczyć Brendana Perry'ego z (bardzo) bliska w Poznaniu, w trakcie jego solowego koncertu w (bodajże) 2008 roku. Lisy Gerrard z bliska nie widzieliśmy, ale jak wiadomo na koncerty idzie się słuchać muzyki a nie oglądać muzyków, więc dość o tym. W kwestii jakości dźwięku - nie boję się powiedzieć, że był to najlepiej nagłośniony koncert na jakim miałem okazję być. Było doskonale słychać wszystko, każdy instrument, każdy dźwięk, super czysto, pięknie, doskonale. Przy okazji należy wspomnieć, że dwójce wokalistów towarzyszyły dwa keyboardy, perkusja i pan na tzw. "przeszkadzajkach" - cow bellach, bongosach i innych wynalazkach. Muzycy często zmieniali się instrumentami, Lisa do niektórych utworów grała na cymbałach (dwa rodzaje), Brendan przygrywał sobie na rozmaitych instrumentach strunowych (mandolina, cytra, gitara) i raz nawet pożyczył od Lisy cymbały :-) Głosy pary wokalistów nie zastarzały się ani odrobinę brzmiały głośno i pięknie, jak zawsze najlepiej w duecie. Brak mi słów (a jak wiecie i widzicie potrafię ich całkiem sporo z siebie wysypać) by opisać piękno i głębię muzyki jaką byli w stanie wydobyć muzycy. Dla takich koncertów słucha się muzyki, dla takiej muzyki się żyje. Tyle o dźwięku.

Zgodnie z tradycją i zwyczajem muzycy bisowali. Brawom oczywiście nie było końca, bisowali więc aż trzy razy. Było to oczywiście z góry zaplanowane (robią tak na wszystkich koncertów w tej trasie) i dlatego trochę męczące. Jest to jedyna negatywna rzecz jaką mogę powiedzieć o koncercie.

Powinienem pewnie dodać, że przed właściwym koncertem grał sobie przez pół godziny pan na różnych dziwnych instrumentach (w tym na talerzach wyglądających jak UFO) ale jego występ, choć fajny, został całkowicie przyćmiony przez Dead Can Dance.

Gorąco polecam wam koncerty zarówno zespołu jak i obojga wokalistów solo, to rozrywka warta (niemalże dosłownie) każdych pieniędzy.


Serdecznie pozdrawiam

piątek, 31 sierpnia 2012

Folk Camp

Ostatni weekend (25-27/8/2012) spędziliśmy w bardzo interesujący
sposób. Pojechaliśmy na jeden z reklamowanych nam przed Davida i Jane
Folk Campów. Dostępne są dwa rodzaje takich biwaków - weekendowe i
tygodniowe, większe obozy. Tematem przewodnim tych wyjazdów są
aktywności związane z kulturą ludową, szczególnie jej gałęzią
muzyczną. Organizatorzy, a tym samym uczestnicy, tworzą organizację
non-profit, której celem jest wspólne spędzanie czasu przy tradycyjnej
muzyce i tańcu. Główna działalność to organizacja wakacyjnych obozów
dla całych rodzin, w trakcie których rozrywkę zapewniają sobie sami
uczestnicy - właśnie grając, śpiewając i tańcząc i ogólnie się bawiąc.
Na naszym biwaku było ok. 40 osób, głównie starszych (czy osoby po
60ce to jedyni Brytyjczycy, którzy wychodzą z domu?) ale też kilkoro
rodziców z dziećmi. Davidowie mówią, że jest to bardzo rodzinna
impreza, szczególnie na tych dłuższych wyjazdach roi się od dzieci i
nastolatków.
Organizacja czasu była raczej luźna, co nie znaczy, że nic się nie
działo - uczestnicy spontanicznie zbierali się o dość oględnie
określonych godzinach, żeby wspólnie grać, śpiewać lub tańczyć. W
muzykowaniu za bardzo nie mogliśmy brać udziału, z racji tego, że nie
niczym nie gramy. Nie przeszkodziło mi to jednak popukać trochę w
bęben do taktu :)
W śpiewaniu też braliśmy raczej bierny udział, bo nie znamy
tradycyjnych angielskich piosenek, żeby się móc przyłączyć. Śpiewanie
odbywało się w dwóch odsłonach: Rano było wspólne śpiewanie bardziej
znanych piosenek, często na głosy, a wieczorem wszyscy siadali w kręgu
i po kolei, kto chciał, mógł zaśpiewać piosenkę dla wszystkich.
Pierwszego wieczoru byliśmy zaskoczeni i onieśmieleni ale obiecałam,
że zaśpiewam coś następnego dnia. Cały dzień myśleliśmy jakie piosenki
by się nadały - bawiliśmy się świetnie robiąc przegląd znanych nam
piosenek i przypominając sobie harcerskie czasy :) W końcu
zdecydowaliśmy się na dwie polskie piosenki ("Hej sokoły" i "Sowa" z
Kapeli ze wsi Warszawa), które zaśpiewałam ku ogólnej uciesze
zebranych. Braliśmy za to aktywny udział w tańczeniu.

Tańce w których mieliśmy okazję wziąć udział były inne, niż wszystkie
inne, z którymi się do tej pory zetknęłam. Do tańca potrzebne są trzy
rodzaje osób: tancerze w parach, z reguły w ustalonej liczbie;
muzykanci zapewniający odpowiednią muzykę i "wołacz" - osoba
wywołująca kolejne figury taneczne. Każdy taniec składa się z
następującej po sobie sekwencji figur, które należy wykonywać na
zawołanie wołacza, w takt muzyki. To znaczy, że nie trzeba wcześniej
znać układu - tak jak w naszym polonezie, tylko trzeba reagować na
komendy wołacza. Wołacze na naszym biwaku czytali figury z kartki -
mieli przygotowane różne tańce - a tancerze usiłowali połapać się co
mają robić. Figury zawierały w sobie chodzenie czy przeskakiwanie w
różnych kierunkach, różnego rodzaju obroty i zamienianie się miejscami
na wszystkie sposoby. Nieistotny był przy tym podstawowy krok -
akceptowalne było normalne chodzenie, pod warunkiem, że się wiedziało
gdzie iść :) Dla nas było to dość trudne, bo nie znaliśmy podstawowych
figur, więc często wypadaliśmy z rytmu próbując ogarnąć co się dzieje
i co teraz robimy. Nie zrażaliśmy się tym jednak za bardzo, zwłaszcza,
że niejednokrotnie do tańca zapraszane też były małe dzieci, które
byly dużo bardziej zagubione niż my, a mimo to tańce się odbywały i
udawały. Wiele z tańców, które tańczyliśmy były bardzo stare - z XVII
i XVIII wieku. Próbowaliśmy też jednego tańca z rekwizytem zwanego
"rapper dance" - rekwizytem jest kawałek wąskiej, giętkiej blachy z
drewnianymi uchwytami na obu końcach. Taniec polega na tym samym co
"zwykły" folk taniec tyle, że w obu rękach trzyma się rapper, tak, że
tańczący tworzą zamknięte koło, które zwija się i rozwija w miarę jak
tancerze wykonują różne figury. Pewnie trudno to sobie wyobrazić na
podstawie mojego opisu i też muszę przyznać, że trudno jest to ubrać w
słowa, więc zamiast się dalej wysilać odeślę was od razu do zdjęć i
filmików na moim g+:
Przykładowy folk taniec


Rapper dance część1
Rapper dance część2

W każdym razie, tańce byly fajne i wymagały niezłego główkowania oraz
refleksu. Zabawa przednia i ciekawe doświadczenie.

Ostatniego dnia poszliśmy na wspólny lunch do lokalnego pubu i
zagospodarowaliśmy tamtejszą przestrzeń. Na małej scenie rozsiedli się
nasi grajkowie a my, razem z chętnymi gośćmi ruszyliśmy do tańca. Poza
zwykłym tańcem, bardziej zaawansowani folk-tancerze odtańczyli też
rapper taniec (na filmiku) i taniec z drewnianymi tyczkami, jak i tzw.
morris - taniec z dzwoneczkami i szmatkami w rękach.

Reszta zdjęć tu:https://plus.google.com/u/0/photos/102225926721216505083/albums/5782190259222623329?hl=en

niedziela, 8 kwietnia 2012

Polski czarny rynek

Przy okazji zakupów świątecznych wybraliśmy się na obchód bostońskich polskich sklepów. Normalnie nie zaglądamy tam za często bo staramy się korzystać z zasobów brytyjskiej kuchni i próbować lokalnych specjałów. Gdybyśmy chcieli wybierać tylko z polskich produktów to zostalibyśmy w Polsce. Na święta jednak postanowiliśmy kupić parę rodzimych dóbr. Obserwacja asortymentu polskich sklepów zasługuje na opis.

Ogólnie w Bostonie można kupić wszystko to co w Polsce. To już zaobserwowaliśmy wcześniej. To co teraz rzuciło mi się w oczy, to że właściwie można tu kupić więcej polskich produktów, niż w sklepach w Polsce. Ku mojemu zaskoczeniu (i zadowoleniu) można tu kupić szczaw - poszatkowany oraz w formie przecieru. Nigdy nie widziałam w Poznaniu :) Ale nie o szczawie chciałam piać. Moją uwagę przykuła półka apteczna. W brytyjskich aptekach nie wszystkie leki znane w Polsce są dostępne. Nie ma np. węgla na biegunkę ani flegaminy na kaszel. Niektóre specyfiki są w ogóle nie znane, np. nie sprzedaje się magnezu, bo nie ma w narodzie przekonania, że na cokolwiek pomaga. Skurcze leczy się chininą. Nie ma też rozpuszczalnego wapna - nieznany jest pogląd jakoby wapno pomagało na uczulenie. Nie ma rutinoskorbinu ani niczego na żylaki. Początkowo te braki bardzo mnie dziwiły i były niezrozumiałe. Kilka razy zapytałam Nikki, która mnie szkoliła dlaczego nie mają tego czy tamtego a ona spoglądała na mnie z największym zdziwieniem odpowiadając "a dlaczego miałoby być? Szybko więc uświadomiłam sobie bezsensowność pytania, dlaczego nie ma danego specyfiku - jeśli dane właściwości substancji nie są w ogóle znane, to dlaczego miałby się sprzedawać lek ją zawierający. To tak jakby mnie ktoś zapytał dlaczego nie sprzedajemy wyciągu z ogórków morskich na problemy ze stopami... "a dlaczego mielibyśmy go sprzedawać?" padłaby odpowiedź. Polacy jednak są bardzo przywiązani do swoich domowych sposobów leczenia i tu tworzy się czarna dziura w rynku. jak wiadomo popyt rodzi podaż, więc lokalne polskie sklepy sprowadziły farmaceutyki. Wydzielone pólki uginają się od witaminek, syropów na kaszel itp. Są wszystkie apteczne bestsellery - węgiel, flegamina, thiocodin, rutinoskorbin, tormentiol, essentiale forte itp. te są w sumie zrozumiałe, bo faktycznie w Anglii trudno dostać coś co mogłoby je odpowiednio zastąpić. Bardziej rozśmieszył mnie widok specyfików, które w Polsce co prawda dobrze się sprzedają, ale tylko dzięki intensywnej reklamie, bo raczej na nic nie pomagają - jest np. drosetux (syrop homeopatyczny) czy zoożelki (prepaat witaminowy dla dzieci). Pewnie nie powinno mnie to dziwić, skoro na co drugim domu wisi talerz z napisem "Cyfrowy Polsat" :)

Po tym przydługim wstępie przechodzę do tego co właściwie chciałam napisać. Z największym zdziwieniem odkryłam, że na półce aptecznej sprzedaje się również leki na receptę. Oto kilka przykładów: Oxycort w maści i w płynie (w Polsce na receptę, w Anglii niedostępny), Diphergan (w Polsce na receptę, w Anglii w kategorii P - lek wydawany pod nadzorem farmaceuty), Zyrtec w kropelkach (w Polsce na receptę, w Anglii niedostępny), Pectodrill - syrop na kaszel (w Polsce i w Anglii na receptę), sól fizjologiczna w ampułkach (w Polsce i w Anglii na receptę, chociaż ja sprzedawałam bez problemu). Bylo też kilka pozycji, które co prawda w Polsce są bez recepty, ale w Anglii mogą być sprzedawane tylko w aptece (mają kategorię P) np. clotrimazol, detreomycyna czy hydrokortyzon.

Jak widać jest tu jakaś dziura w angielskiej regulacji rynku. O tyle o ile większość z tych specyfików jest niegroźna i może być sprzedawana byle gdzie, tak kilka pozycji mnie zaniepokoiło... Szczególnie, że już przyzwyczaiłam się do panujących tu standardów troski o pacjentów, każących każdego kupującego przepytać dokładnie z objawów, czasu ich trwania, branych leków i innych możliwych zagrożeń, oraz decyzję o sprzedaży danego leku skonsultować z farmaceutą. A tu pomocna Pani Polka ze spożywczaka chętnie sprzeda oxycort temu kto będzie chciał...

niedziela, 18 marca 2012

Hunstanton

W niedzielę wybraliśmy się na drugą stronę zatoki nad którą mieszkamy, do miejscowości Hunstanton. (tu link do mapy: http://g.co/maps/akmmv)

Dzień zapowiadał się kiepsko. Rano padało i prognoza przewidywała przelotne deszcze i zachmurzenie w naszej okolicy. Zdecydowaliśmy się nie iść na spacer z Ramblersami, tylko wyruszyć gdzieś na własną rękę. Padło na Hunstanton, bo strona internetowa obiecywała ładne klify - obietnica się spełniła. Już po drodze zaczęło nam się podobać bo przejeżdżaliśmy przez las. Hunstanton, miejscowość typowo nadmorska nie była specjalnie interesująca, choć zadbana. Zrobiliśmy sobie czterogodzinny spacer wzdłuż kolorowych klifów. Klify były kilkuwarstwowe, każda warstwa w innym, żywym i kontrastującym kolorze. Do tego cała plaża była usiana kolorowymi głazami odpadającymi ze wszystkich warstw klifu - rezultat był bardzo ciekawy.

Po drodze spotkało nas kilka niespodzianek. Po pierwsze, mniej więcej w połowie drogi się wypogodziło. Po drugie ku naszemu zaskoczeniu ok. godziny pierwszej zaczął się przypływ, który całkowicie zmienił obraz plaży. Dzięki temu mieliśmy zgoła inne widoki idąc z powrotem. Po trzecie przez prawie cały spacer towarzyszył nam pies. Tak! Z sobie tylko znanego powodu dołączył do nas i postanowił za nami iść. Spotkał nas na plaży i nie zważając na nasze zniechęcające gesty oraz na kompletne ignorowanie szedł za nami. Co więcej widocznie czerpał przyjemność ze spaceru - wesoło podskakiwał, biegał i wszystko wąchał. wyraźnie też starał się nas zaangażować w zabawę. Zerkał na nas, czekał gdy się zatrzymywaliśmy, przynosił jakieś przedmioty... szedł za nami dobre 3 godziny, całkowicie oddalając się od domu i najwyraźniej całkowicie ufając, ze się niem zaopiekujemy. My staraliśmy się nie zwracać na niego uwagi, ale w końcu musieliśmy wejść z nim interakcję, bo przez pewien czas szliśmy ulicą i pies stawał na środku drogi i patrzył na nas, blokując przejazd... Musiałam więc zacząć go kontrolować i trzymać przy sobie. W końcu wróciliśmy do miasteczka i zaczęliśmy się rozglądać za jakąś jadłodajnią. Pies stał się problemem - biegał przy nas i na nas zerkał, wskazując jasno, że do nas należy. A my ani nie możemy go trzymać na smyczy, ani nie możemy go odpędzić... zdecydowaliśmy się coś z tym zrobić i po zasięgnięciu języka, znaleźliśmy telefon na policję - w przypadkach nie nagłych. Miła pani wysłuchała co nam się przytrafiło, przekierowała mój telefon do jakiejś innej instytucji, w której pracowała jeszcze milsza pani. Jeszcze milsza pani zapisała sobie mój (bardzo niedokładny) opis psa i moje położenie i powiedziała, że spróbuje coś zrobić, chociaż pewnie nic się nie da zrobić i będziemy musieli po prostu odjechać zostawiając go na parkingu. Po jakiś 10minutach jednak oddzwoniła i powiedziała, że ktoś zgłosił dzisiaj zaginięcie psa. W między czasie nawinęli się jacyś psiarze, którzy powiedzieli jak się nazywa rasa psa i byli w stanie podać dokładniejsze dane na temat jego przybliżonego wieku. Opis się zgadzał, więc Miła Pani przekazała nasz numer zmartwionej właścicielce i umówiliśmy się na odbiór psa. Czekaliśmy z towarzyszącymi nam miłośnikami psów i po jakiś 15 minutach przyjechała właścicielka. Z ulgą przekazaliśmy jej zgubę a ona z wdzięczności dała nam 10 funtów!!! I tak, pozbywając się niewygodnego towarzysza zarobiliśmy na obiad :)

Polecam zdjęcia: https://plus.google.com/u/0/photos/102225926721216505083/albums/5721340521412040817

wtorek, 7 lutego 2012

Płetwa

Dzisiaj zabawna rzecz mnie spotkała. Żeby ułatwić sobie komunikację w anglojęzycznym środowisku używam często gestów zamiast słów. Między innymi macham ręką jeśli chcę, żeby ktoś lub coś się przesunęło. Moja managerka już jakiś miesiąc temu mi powiedziała, że mam tak nie machać na ludzi bo dostanę w ucho :) Pośmiałyśmy się i na tym się skończyło. Dzisiaj jednak znowu zdażyło mi się zamachać i znowu dostałam ochrzan!
-Jakby mój syn tak na mnie machał to by tak dostał w ucho, że by nie słyszał przez tydzień!
- Machałam na te kartki nie na ciebie :)
- nieważne, nie machaj tak bo to jest bardzo niegrzeczne!
- jak to niegrzeczne? co w tym niegrzecznego? to mowa ciała!

Jeszcze się trochę po przekomarzałyśmy i w końcu, na moje naleganie wyjaśnienia co w tym niegrzecznego, i zapytania o znadnie Gwen (która potwierdziła, że to jest bardzo niegrzeczne), Nikki po chwili zastanowienia powiedziała:
-it's rude because it is dismissive.
-What do you mean 'dismissive'?
-Well it is a gesture which has been used in old times to dismiss a servant, that's why!

= to jest niegrzeczne bo to jest pogardliwe
=co masz na myśli "pogardliwe" (nie znałam tego słowa)
= cóż jest to gest, który w dawnych czasach był używany, żeby odprawić służbę - dlatego.

I tak zderzyłam się kulturową różnicą. Rzeczywiście w narodzie, w którym żyje pamięć o tym jak się odprawia służbę, użycie gestu zamiast wszechobecnego proszę i dziękuję może uchodzić za niegrzeczne. Dostałam pseudonim "Flipper" czyli płetwa :)

A poza tym już czuję się co raz pewniej w pracy i ogólnie dobrze. Ostanio nawet wspólpracownicy przestali się krępować i nabijają się ze mnie i moich zwyczajów, więc czuję się już całkiem swojsko.