Przy okazji zakupów świątecznych wybraliśmy się na obchód bostońskich polskich sklepów. Normalnie nie zaglądamy tam za często bo staramy się korzystać z zasobów brytyjskiej kuchni i próbować lokalnych specjałów. Gdybyśmy chcieli wybierać tylko z polskich produktów to zostalibyśmy w Polsce. Na święta jednak postanowiliśmy kupić parę rodzimych dóbr. Obserwacja asortymentu polskich sklepów zasługuje na opis.
Ogólnie w Bostonie można kupić wszystko to co w Polsce. To już zaobserwowaliśmy wcześniej. To co teraz rzuciło mi się w oczy, to że właściwie można tu kupić więcej polskich produktów, niż w sklepach w Polsce. Ku mojemu zaskoczeniu (i zadowoleniu) można tu kupić szczaw - poszatkowany oraz w formie przecieru. Nigdy nie widziałam w Poznaniu :) Ale nie o szczawie chciałam piać. Moją uwagę przykuła półka apteczna. W brytyjskich aptekach nie wszystkie leki znane w Polsce są dostępne. Nie ma np. węgla na biegunkę ani flegaminy na kaszel. Niektóre specyfiki są w ogóle nie znane, np. nie sprzedaje się magnezu, bo nie ma w narodzie przekonania, że na cokolwiek pomaga. Skurcze leczy się chininą. Nie ma też rozpuszczalnego wapna - nieznany jest pogląd jakoby wapno pomagało na uczulenie. Nie ma rutinoskorbinu ani niczego na żylaki. Początkowo te braki bardzo mnie dziwiły i były niezrozumiałe. Kilka razy zapytałam Nikki, która mnie szkoliła dlaczego nie mają tego czy tamtego a ona spoglądała na mnie z największym zdziwieniem odpowiadając "a dlaczego miałoby być? Szybko więc uświadomiłam sobie bezsensowność pytania, dlaczego nie ma danego specyfiku - jeśli dane właściwości substancji nie są w ogóle znane, to dlaczego miałby się sprzedawać lek ją zawierający. To tak jakby mnie ktoś zapytał dlaczego nie sprzedajemy wyciągu z ogórków morskich na problemy ze stopami... "a dlaczego mielibyśmy go sprzedawać?" padłaby odpowiedź. Polacy jednak są bardzo przywiązani do swoich domowych sposobów leczenia i tu tworzy się czarna dziura w rynku. jak wiadomo popyt rodzi podaż, więc lokalne polskie sklepy sprowadziły farmaceutyki. Wydzielone pólki uginają się od witaminek, syropów na kaszel itp. Są wszystkie apteczne bestsellery - węgiel, flegamina, thiocodin, rutinoskorbin, tormentiol, essentiale forte itp. te są w sumie zrozumiałe, bo faktycznie w Anglii trudno dostać coś co mogłoby je odpowiednio zastąpić. Bardziej rozśmieszył mnie widok specyfików, które w Polsce co prawda dobrze się sprzedają, ale tylko dzięki intensywnej reklamie, bo raczej na nic nie pomagają - jest np. drosetux (syrop homeopatyczny) czy zoożelki (prepaat witaminowy dla dzieci). Pewnie nie powinno mnie to dziwić, skoro na co drugim domu wisi talerz z napisem "Cyfrowy Polsat" :)
Po tym przydługim wstępie przechodzę do tego co właściwie chciałam napisać. Z największym zdziwieniem odkryłam, że na półce aptecznej sprzedaje się również leki na receptę. Oto kilka przykładów: Oxycort w maści i w płynie (w Polsce na receptę, w Anglii niedostępny), Diphergan (w Polsce na receptę, w Anglii w kategorii P - lek wydawany pod nadzorem farmaceuty), Zyrtec w kropelkach (w Polsce na receptę, w Anglii niedostępny), Pectodrill - syrop na kaszel (w Polsce i w Anglii na receptę), sól fizjologiczna w ampułkach (w Polsce i w Anglii na receptę, chociaż ja sprzedawałam bez problemu). Bylo też kilka pozycji, które co prawda w Polsce są bez recepty, ale w Anglii mogą być sprzedawane tylko w aptece (mają kategorię P) np. clotrimazol, detreomycyna czy hydrokortyzon.
Jak widać jest tu jakaś dziura w angielskiej regulacji rynku. O tyle o ile większość z tych specyfików jest niegroźna i może być sprzedawana byle gdzie, tak kilka pozycji mnie zaniepokoiło... Szczególnie, że już przyzwyczaiłam się do panujących tu standardów troski o pacjentów, każących każdego kupującego przepytać dokładnie z objawów, czasu ich trwania, branych leków i innych możliwych zagrożeń, oraz decyzję o sprzedaży danego leku skonsultować z farmaceutą. A tu pomocna Pani Polka ze spożywczaka chętnie sprzeda oxycort temu kto będzie chciał...