Gospodarze z Fenton okazali się po prostu świetni. Po części spodziewałam się, że będą fajni po opisie jaki mieli na swoim profilu, ale rzeczywistość przerosła moje oczekiwania.
Rodzina składa się z żony, która pracuje jako doradca i trener w zasobach ludzkich, męża, biologa, który pracuje w domu doglądając kur, świń, pszczół i warzywniaka oraz pomaga żonie w prowadzeniu firmy oraz z trójki dzieci, z których poznałam tylko najmłodszą córkę.
10 lat temu, kiedy ich dzieci były w wieku 11, 10 i 6 lat, spakowali całą rodzinkę i wyruszyli w podróż dookoła świata, trwającą rok.
Podróżowali głównie po terenach byłego imperium brytyjskiego, ze względu na bezpieczeństwo dzieci, ale byli też w niebrytyjskich miejscach, np. Ameryce Południowej. Przemierzyli Afrykę, pominęli bliski wschód (niebezpieczny dla białych dzieci), byli w Indiach, Bangladeszu, Australii, Nowej Zelandii, obu amerykach. Mieszkali głównie w hostelach albo na kampingach, ale też u ludzi (na zasadzie couchsurfingu) albo na farmach gdzie pracowali w zamian za jedzenie i dach nad głową.
Sam pomysł i odwaga do wykonania go już są imponujące i fascynujące, ale chyba jeszcze lepsze jest to jak oni sami przeżywali tą podróż i jaka była pozycja dzieci w tym wszystkim. Opowiadali mi na przykład że wspólnie z dziećmi podejmowali decyzje. np. w obliczu faktu, że w Afryce Południowej są bogaczami przedyskutowali z dziećmi czy warto dawać pieniądze żebrakom. Zorganizowali też całą wyprawę tak, żeby zachować pewne domowe rytuały i dać stabilizację dzieciom. Np. przez całą podróż, poza 4 razami (!!!) udawało im się znaleźć jakiś chrześcijański kościół i pójść na mszę. Albo ustalili zasadę, że każde dziecko ma nosić książkę i ją czytać w wolnych chwilach. Jak się skończyła, to wymieniali ją na nową. Codziennie przez całą podróż czytali dzieciom przed snem. Każdy członek rodziny musiał też prowadzić pamiętnik z podróży i teraz mogą fajnie porównywać perspektywy patrzenia na podróż i codzienne czynności - dzieci i rodziców.
Dzieci były w tym czasie w wieku szkolnym, więc musieli je uczyć. Robili to więc i to korzystając z dostępnych i widocznych przykładów. Np. w Australii, na pustyni, jest tak sucho, że zdechłe zwierzęta rozkładają się bardzo powoli i można znaleźć wiele przykładów zwierząt i ich kości. Zorganizowali więc lekcję biologii, z rozróżnianiem czaszki mięsożerców i roślinożerców, ssaków od ptaków i z pokazywaniem różnych części ciała różnych zwierząt.
Mają oczywiście wiele wspomnień i anegdot, którymi chętnie się dzielą i nie dość, że jest to bardzo ciekawe, to jeszcze za każdym razem, gdy opowiedzą coś nowego, co raz wyraźniej klaruje mi się obraz głębokości i odpowiedzialności, z jaką podeszli do tego przedsięwzięcia. Jestem pod nieustającym wrażeniem i pełna podziwu!
Poza tym Wielkim Wydarzeniem, ich codzienne życie, też jest imponująco mądrze zorganizowane. David (mąż) jest byłym nauczycielem i biologiem. Prowadzi swoje małe gospodarstwo (kurnik, dwie świnie, kilka uli i ogród ziołowo warzywny) z pełną troską o wszystko co żywe. Codziennie przy karmieniu szczotkuje świnki, bo to lubią i czują się wtedy zadbane. Robiąc małe oczko wodne w ogródku zrobili specjalnie płytszy kawałek z błotem, bo zauważyli, że w pobliżu są jaskółki, które potrzebują błota do budowy gniazda. Mają domowego kurczaka, któremu pomogli się wydostać ze skorupki, bo miał z tym jakiś problem - teraz kurczak, o imieniu Miodek, myśli, że ludzie są jego rodzicami, więc za nimi wszędzie chodzi, a oni się nim opiekują i uczą go gdzie może włazić a gdzie nie, karmią, gadają do niego itp. Większość jedzenia, które jedzą sami hodują i wszystko jest naturalne i zdrowe. Jednocześnie nie są jakimiś nawiedzonymi vego-ekologami i podchodzą do swojego życia i gospodarstwa całkowicie racjonalnie. Jane (żona) pracuje i przynosi pieniądze na pokrycie wszystkich "cywilizowanych" potrzeb, mają w domu wszystkie normalne wygody, komputery, internet itp. Swoje zwierzęta, jak przychodzi na nie czas, po prostu jedzą, a jak raz zagnieździły się szczury to je wytruli. Nie jest to więc gospodarstwo ekologiczne w nowoczesnym znaczeniu, gdzie gospodarze mają bzika na punkcie nie używania niczego co chemiczne albo gdzie się uznaje zwierzęta za ważniejsze od ludzi. Podejście do natury mają po prostu mądre - z troską o rośliny i zwierzęta, ale też z normalnym podejściem do ludzi.
Do tego wszystkiego, David jest byłym nauczycielem i jak widać nawyk tłumaczenia wszystkiego mu został :) czego jestem beneficjentem. Wczoraj np. dowiedziałam się wszystkiego o cyklu życia pszczół, widziałam jajeczka z których wyklują się pracownice i komórkę królowej oraz wszystkie stadia rozwoju roju pszczół. Pomagałam w usunięciu skupiska pszczół z ogrodu sąsiada (pszczoły z przepełnionego ula przeniosły się tam w nadziei na możliwość założenia nowego domu). Wszystko to z profesjonalnym opisem, od genetyki do zachowań społecznych :)
Dowiedziałam się tu dużo więcej o gospodarstwie i właśnie w odróżnieniu od tego, czego mogłam się dowiedzieć w dzieciństwie, bawiąc się na wsi w Dąbrówce czy Osiecznie (gdzie jeździłam na wakacje), tu cała wiedza jest usystematyzowana i wszystko jest wyjaśnione. Na pytanie "dlaczego" zadane w Osiecznie można było uzyskać co najwyżej odpowiedź "bo to świnie"... Oczywiście możliwość obserwowania różnych zachowań zwierzęcych i procesów jakim są poddawane w Osiecznie też było cenne i fajne, ale tu, poza zobaczeniem wszystkiego, mam też możliwość nauczenia się i dowiedzenia - z punktu widzenia biologii, a nie chłopa. Czerpię więc pełnymi garściami z gorącego kompostu i preferencji żywieniowych świń (wiedzieliście, że pomarańcze im szkodzą?)
Wieczory natomiast spędzam na długi rozmowach, już bez pokazywania :) o historii, języku, kulturze i wszystkich innych rzeczach. Przedwczoraj np. załapałam się na lekcję o imperium brytyjskim, a raczej jego schyłku. Nie dość, że sama historia bardzo ciekawa, to jeszcze brytyjski punkt widzenia na to wszystko!! Super!!. I te opowieści tutaj są lepsze niż te, które zastałam w Bath, bo David ma wszystko bardziej przemyślane i ogólnie jest lepiej poukładany niż mój gospodarz z Bath. Może też prowadzić opowieść bardziej spójnie, co oczywiście więcej mi daje, niż opowiadanie wyrwanych z kontekstu anegdotek i opinii.
W między czasie uczę się języka, bo znowu, David z żyłką nauczyciela(przez jakiś czas uczył angielskiego przyjeżdżających imigrantów, jako wolontariusz), spontanicznie wyjaśnia mi pochodzenia różnych zwrotów i uczy nowych słów. Co prawda niewiele z tego jestem w stanie rzeczywiście użyć, bo angielski uczony ze słuchu jest dla mnie nadal niedostępny, ale jednak zawsze to już jakieś zahaczenie w pamięci i może jak spotkam te wyrażenia pisane albo używane przez kogoś to będę mogła je rozpoznać.
W czwartek (19.05) dołączył do mnie Maniuch i spędziliśmy jeszcze 3 dni w tym zachwycającym gospodarstwie. Mieliśmy okazję trochę się odwdzięczyć gospodarzom i pomóc w bardziej wymagających pracach. Maniuch przysłużył się przerzucając koński nawóz (darmowy, od sąsiada), potem razem wycinaliśmy naklejki na słoiki z miodem, które są potem wystawiane do skrzynki przed domem na sprzedaż. Nikt tego nie pilnuje - po prostu kładą słoiki i piszą cenę i czekają aż ktoś się obsłuży :). Potem kopaliśmy dołki i umieszczaliśmy w nich przywieziony koński nawóz i sadziliśmy kukurydzę. Uczyliśmy się robić majonez i angielski sernik. Przy pracach w kuchni wysłuchaliśmy też kilka historii z życia Davida - np. nieudane próby produkcji mydła z tłuszczu fok i inne historie z życia na wyspie na zachodnim wybrzeżu Szkocji (na Hebrydach), gdzie David był pracownikiem hodowli pstrągów. Wieczorem rozmawialiśmy jeszcze trochę więcej o wyprawie dookoła świata i dowiedzieliśmy się jakie kombinacje wykonywali, żeby dzieci zrealizowały program nauczania, jaki omijały przez tą wyprawę. Raz posłali je do szkoły gdzieś w Afryce, gdzie miały za zadanie napisać wypracowanie po angielsku. Angielski dzieci okazał się lepszy od angielskiego nauczycielki... Innym razem dorwali się do biblioteki gdzieś w Peru i w przyspieszonym tempie przerobili historię :)
Takie mieliśmy rozrywki :) W między czasie, jak głośno myśleliśmy o tym co teraz musimy pozałatwiać, David i Jane udzielali nam wielu cennych rad praktycznych.
Wczoraj przyjechali inni goście - Amerykanie z Alaski Tom, z Oregonu Greg i z Kolumbii Brytyjskiej Joyce. Amerykanie byli przezabawni. Od razu wkroczyli ze swoim amerykańskim stylem do tego spokojnego brytyjskiego domu. Mówili zupełne inaczej niż gospodarze, nie tylko z innym akcentem. Mówili dużo o samochodach, kryzysie w Ameryce i o alaskańskich osobliwościach. Jednak najśmieszniejsze w tej scenie było zobaczenia Anglika siedzącego cicho z boku i patrzącego z subtelną drwiną na głośnych i rozgadanych Amerykanów :D
I tak minął mi tydzień w Fentonie, który naładował mnie pozytywną energią i zaowocował zyskaniem nowych przyjaciół. Muszę przyznać, że zaskakująco szybko poczułam się w tym domu bardzo swojsko i dobrze. Co więcej David i Jane też odebrali masze towarzystwo bardzo dobrze i pożegnali się z nami równie ciepło jak my z nimi. I właśnie jak omawialiśmy nasze kolejne kroki i plany, David, najniespodziewaniej, zaoferował nam swoją pomoc w przeprowadzce z Polski - gdybyście wypożyczyli vana z Anglii, do przeprowadzki (wcześniej rozmawialiśmy o tym, że jest to całkiem wygodna i ekonomiczna opcja), chętnie pojadę z wami i pomogę wam jako zmiennik przy kierownicy i przy okazji was odwiedzę. !!! Czy to nie świetny pomysł?!?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz