Do stolicy wybraliśmy się na 4 dni od 26 do 29 października. Wycieczka się udała, mimo zimna i angielskiej, deszczowo-wietrznej
pogody. Czas spędziliśmy jak zwykle włócząc się po ulicach , starając
się zaliczyć jak najwięcej znanych punktów. Ogólnie Londyn nie bardzo
nas zaskoczył - ot jeszcze jedno duże miasto. Z drugiej strony nie można
powiedzieć, że niczym się nie różnił i chyba wszystkie nietypowe cechy
wypadły Londynowi na plus.
W czwartek po pracy się spakowaliśmy i w piątek o 6:30 ruszyliśmy do
Grantham (ok. 50min. samochodem) gdzie zostawiliśmy samochód i
wsiedliśmy w szybki pociąg do Londynu. Na dworcu King's Cross
znaleźliśmy się nieco ponad godzinę później, przejechawszy prawie 4 razy
tyle kilometrów co samochodem :) Zakwaterowaliśmy się w hostelu i
ruszyliśmy zwiedzać. Pierwszego dnia przeszliśmy z hostelu do
Westminsteru i jeszcze trochę na drugą stronę rzeki - ok. 8 km. Ok. 16
stwierdziliśmy jednak, że jesteśmy zmęczeni (wstaliśmy o 5:30) i
udaliśmy się na krótką drzemkę. odświeżeni ruszyliśmy w stronę Royal
Albert Hall, w którym miał się odbyć koncert, a że nie było to zbyt
daleko od naszego miejsca zamieszkania, zdążyliśmy jeszcze wstąpić do
muzeum Wiktorii i Alberta, w którym cześć wystaw była już zamknięta, a
reszta przeraźliwie nudna (moim zdaniem) Za to było ciepło, więc jakoś
czas zleciał. O koncercie napisze wam Maniuch, który się bardziej zna.
Mi też się podobało, chociaż musiałam walczyć ze snem, który strasznie
mnie morzył po intensywnym dniu.
Sobotę zaczęliśmy od najbardziej udanej części wycieczki (nie licząc
oczywiście występu Dead Can Dance, który był bardzo udany) - wycieczki z
przewodnikiem po siedzibie parlamentu. Wycieczka w małej grupie ok. 20
osób trwała ok. 1,5h. Pani bardzo ciekawie opowiadała o przeznaczeniu i
krótko o historii różnych pomieszczeń. Byliśmy na sali, w której kłócą
się posłowie i w której na krzesłach przysypiają lordowie. Widzieliśmy
gdzie się głosuje nogami i skąd Królowa odczytuje coroczną mowę
otwierającą obrady. Przewodniczka zawarła w swoim opowiadaniu dużo
brytyjskiego humoru "At the minute we have more than 800 people eligible
to take part in debate of the House of Lords. One can argue that it's a
few too many." (obecnie mamy ponad 800 osób uprawnionych do wzięcia
udziału w debacie Izby Lordów. Ktoś mógłby się spierać, że to o kilu za
dużo) I w ogóle wyrażała się w śmieszący nas, brytyjski sposób, np. "the
photography is not permitted in the house of parliament. if you do take
a picture of anything you will be encourage very strongly to remove it"
(robienie zdjęć nie jest dozwolone na terenie siedziby parlamentu. jeśli
zrobicie czemukolwiek zdjęcie będziecie bardzo silnie zachęcani, żeby je
usunąć). Wycieczka bardzo fajna.
Z Parlamentu ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie - południowy brzeg
Tamizy aż do mostu londyńskiego (Bridge of London). Dalej w okolice
katedry św. Pawła i potem do centrum finansowego (gdzie znajduje się
londyński ogórek) aż wreszcie dotarliśmy do Tower i Tower Bridge.
Zjedliśmy coś w małej restauracyjce i zmęczeni zimnem i łażeniem
wróciliśmy do hostelu. W niedzielę ruszyliśmy na zerowy południk.
Spędziliśmy trochę czasu w Greenwich, które okazało się wyglądać jak
małe, urocze brytyjskie miasteczko, tylko, że ze wzgórz widać centrum
Londynu. Popołudnie spędziliśmy dalej spacerując tym razem w okolicy
Tate Britain, do którego weszliśmy zobaczyć słynnego Turnera. Zupełnie
mi się nie podobał i choć weszliśmy tylko na jedną wystawę, i tak
spędziliśmy tam za dużo czasu jak na moje potrzeby. Wieczorem
przeszliśmy się po, jak się okazało ku naszemu zaskoczeniu, najbardziej
zatłoczonej przez turystów części miasta- West Endu. Cały poniedziałek
spędziliśmy w muzeum historii naturalnej, i i tak nie zwiedziliśmy
całego!!
Londyn wydal nam się mało zatłoczony i stosunkowo cichy. Zupełnie
nie wyglądał na miasto, w którym mieszka 8 milionów ludzi (metropolię
liczy się na 12-14mln) i które odwiedza rocznie 30mln turystów. Na
ulicach, w metrze itp nie było tłoku. Generalnie można było przejść bez
problemu,
nie było dużego hałasu, tak, że mogliśmy normalnie rozmawiać i w ogóle
było spokojnie. Wydaje nam się, że stosunkowa cisza jest zasługą
jeżdżących po mieście taksówek - są chyba jakieś nowoczesne, bo są
bardzo ciche i niesmrodliwe - w odróżnieniu na przykład od taksówek
Nowego Jorku. Maniuch ma na ten temat nieco inne zdanie - twierdzi, że
akurat w metrze był tłok, szczególnie na peronach, które były raczej
małe i w ogóle można się tam było łatwo zgubić, czego nie
doświadczaliśmy w USA.
Było też zaskakująco czysto. Duże miasta, w których do tej pory
byliśmy, mimo najszczerszych chęci jednak ustępowały pod naporem tłumów
producentów brudu i smrodu - czyli ludzi. Tu jakoś smród nie docierał do
nozdrzy i bród i nie rzucał się w oczy (jeśli nie liczyć dnia wywozu
śmieci, w trakcie którego worki ze śmieciami zostały wystawione na
chodniki).
Nie było też widać bezdomnych ani żebraków. W trakcie całej
czterodniowej wycieczki widzieliśmy może z pięciu żebraków! A
chodziliśmy przecież po najbardziej zatłoczonych, turystycznych
miejscach, kościołach itp. Po tej wizycie dotarło do nas, co mieszkańcy
"Zachodu" mają na myśli, mówiąc, że w Ameryce jest bieda i duże
nierówności społeczne - jak może pamiętacie wyśmiewaliśmy się z tej
opinii o Ameryce, widząc bezdomnych poruszających się na elektrycznych
wózkach i kupujących kawę w kawiarni. Teraz wiemy o co chodziło - W
Nowym Jorku może i bezdomni nie są wcale tacy biedni, ale w Londynie w
ogóle nie ma bezdomnych :)
Jeśli chodzi o samo miasto, muszę powiedzieć, że jest chyba inaczej
zorganizowane, niż europejskie stolice, w których byliśmy. Nie ma w nim
wydzielonej starówki/części zabytkowo-słynnej, przez którą przewala się
tłum turystów, a poza obrębem której miasto wydaje się być od turystów
wolne. Np. w Pradze można być albo w strefie zwiedzania, gdzie nie ma
ruchu samochodowego, za to turyści są stłoczeni a mijane punkty usługowe
sprowadzają się do sklepów z pamiątkami i restauracji, albo poza strefą
zwiedzania, gdzie toczy się normalne życie mieszkańców. W Londynie
atrakcje i miejsca użytkowe są chyba bardziej przemieszane i dzięki temu
unika się tego efektu podziału miasta na dwie strefy. Oczywiście w
okolicach Pałacu Buckingham, czy Big Bena jest pełno zwiedzających, ale
jednak fakt geograficznego położenia atrakcji nieco rozcieńcza tłumy
turystów.
Nie tak bardzo podobały nam się muzea. Ja generalnie nie przepadam
za muzeami, zwykle się w nich nudzę i staram się ich unikać, więc moja
opinia na pewno nie jest obiektywna i nie mam zamiaru się rozdrabniać na
temat muzeów ze sztuką, w których byliśmy. Na muzeum historii
naturalnej jednak bardzo liczyłam. Nie tylko dlatego, że interesuje mnie
temat, ale też po obejrzeniu dwóch świetnych dokumentów na BBC:
"Charles Darwin and the Tree of Life" oraz dokumentu z serii "Beautiful
minds" o Richard Dawkinsie chciałam zobaczyć to słynne miejsce szukania
dowodów na teorię ewolucji.
Niestety muzeum okazało się być zorganizowane przede wszystkim dla
dzieci i jako dorośli czuliśmy się w nim nieco zaniedbani. Wystawy były
raczej naiwne, z wielką pompą informujące nas o takich faktach jak
"nasze ciało jest zbudowane z komórek"; "Niektóre dinozaury miały ostre
zęby i pazury, więc musiały być drapieżnikami a inne jadły rośliny" albo
"układ słoneczny jest zbudowany z planet, krążących wokół słońca".
Eksponaty i schematy obrazowały różne fakty o takim poziomie
oczywistości. Nie raziłoby nas, gdyby wystawa od czegoś takiego się
zaczynała. Problem w tym, że często na tym się kończyła... Pewnie nie
uważalibyśmy tego za wadę, gdyby nie fakt, że byliśmy w świetnych
muzeach w USA - tam wystawy były tak zorganizowane, że można było
znaleźć coś ciekawego na różnych poziomach wiedzy. Były wystawy dla dzieci i na nich zwykle eksponaty były nisko, było
kolorowo, było dużo prostych i łatwych informacji i porównań itp. Ale
zwykle na tej samej wystawie były też jakieś ciekawostki dla bardziej
zaawansowanych. Gdzie nie gdzie zdarzały się nawet kąciki zabaw dla
dzieci, zaplanowane tak, żeby zająć czymś maluchy w czasie kiedy dorośli
zwiedzają wystawę. Zapamiętałam, że wystawy w muzeum historii
naturalnej w Waszyngtonie i San Francisco były interesujące, nawet jeśli
było o czymś, o czym wiedziałam - np. w SF była mała wystawa poświęcona
różnicom pomiędzy żółwiami z różnych wysp Galapagos razem z geologiczną
historią wysp, która służyła jako przykład na różnicowanie się gatunków
podczas ich dłuższego odosobnienia. Ogólnie wiem na czym polega
mechanizm ewolucyjnego różnicowania się gatunków i wiem, że został
odkryty właśnie na Galapagos oraz że tam właśnie łatwo to wykryć ze
względu na historię samych wysp, więc można by powiedzieć, że nuda, bo
wszystko już wiedziałam. Ale jednak jest to inny poziom wiedzy no i nie
wiedziałam dokładnie jakie są te różnice w budowie żółwi i do czego
służą, czyli było też coś ciekawego dla mnie no i ogólnie mechanizm był
ładnie zobrazowany. Czegoś takiego brakowało w Londynie.
Drugi zawód to stopień zaniedbania wystaw. Dział z dinozaurami był
oblegany przez zwiedzających. Kolejka stała już na godzinę przed
otwarciem i trwała nieprzerwanie aż do zamknięcia muzeum.
Zainteresowanie ogromne, tłumy ludzi. A mimo to oglądający musieli
kontemplować kości dinozaurów pokryte grubą warstwą kurzu!
Kolejny zarzut to dział ze ssakami. Wystawa chociaż potencjalnie
fajna - prezentująca ssaki posegregowane grupami i zgromadzone w jednej
wielkiej sali dla pokazania skali - mocno trąciła myszką i to czyniło ją
nudną. Poza tym główna atrakcja w tej sali - płetwal błękitny - był...
plastikowy. Fajnie że pokazali skalę zwierzęcia ustawiają co zaraz obok
słonia, ale czemu dali plastikowy model?
Dział z minerałami (których jestem wielką fanką) też mnie zawiódł. Z
niezrozumiałych przyczyn był podzielony na dwie części. Część na
parterze była lepiej rozreklamowana, a ekspozycja odnowiona i ładnie
zaprezentowana. Niestety prezentowane w tym dziale okazy były niezbyt
okazałe! Parę fajnych, dużych kryształów, trochę szaro-burych kamieni i
dużo miejsca na efekty świetlne i czarne gabloty. Za to w sali na
piętrze, do której mało kto dociera (i my dotarliśmy na końcu więc nie
zdążyliśmy całej zwiedzić) poukładane niemal na kupie wspaniale okazy
najróżniejszych, mieniących się wszystkimi kolorami minerałów. Bez
efekciarskiego oświetlenia czy choćby adekwatnego wyeksponowania.
Dlaczego? Do tego opisy były mało czytelne i tylko słowne. podczas gdy w
Waszyngtonie każdy minerał byl podpisany nazwą i wzorem chemicznym.
Wydało mi się mało profesjonalne, żeby nie wysilić się na napisanie
wzorów.
Ostatnia uwaga krytyczna (choć nie najmniej istotna) to fakt, że
wszystkie wystawy o planetach wymieniały Pluton jako ostatnią planetę.
Maniuch nie posiadał się z oburzenia - "co gdybym po wizycie w takim
muzeum napisał na sprawdzianie w szkole, że Pluton jest planetą i dostał
za to pałę?" Jak można tak wprowadzać w błąd? gdyby chociaż napisali
coś w rodzaju "to jest stara klasyfikacja, ale teraz już Pluton się nie
liczy itd." ale nie, zupełnie to zaniedbali.
A teraz to co nam się podobało:
Zupełnie przypadkiem załapaliśmy
się na przewodnika oprowadzającego po magazynie z zachowanymi w
formalinie i spirytusie preparatami zwierząt i roślin. Facet był
zatrudnionym w muzeum naukowcem (muzeum działa też jako ośrodek
naukowo-badawczy) i zabrał nas do pomieszczeń wypełnionych słojami z
wciśniętymi w nich w różnych pozycjach zwierzętami i ich częściami.
Przywodziło to na myśl wiktoriańskie laboratoria :) widzieliśmy np.
uważaną do 1938 roku za wymarłą Latimerię i okaz chyba 20sto metrowej
ośmiornicy, podobno bardzo rzadkiej. Przewodnik pokazał nam też okazy,
które złapał i przechowywał w domu sam Karol Darwin! razem z jego
własnoręcznym opisem. Ta wycieczka była bardzo ciekawa.
Podobał nam się też filmik w Studio Davida Attenborough'a (którego
jestem fanką). Sam Sir David przemawiał z ekranu i pokazywał jak
jesteśmy spokrewnieni z różnymi zwierzętami i roślinami i o co chodzi w
systematyce gatunków.
Ogólnie więc wizyta nie była całkowitą porażką i nawet na wystawach,
które ogólnie skrytykowałam było parę fajnych rzeczy, jednak
rozpieszczeni wizytą w USA, musimy przyznać, że londyńskie muzeum historii naturalnej
nie jest aż tak wyjątkowe.
Zdjęcia:
https://plus.google.com/u/0/photos/102225926721216505083/albums/5805956188064354337
A to maniuchowy opis koncertu:
Mila nakazała mi napisanie maila o koncercie, ponieważ podobno sama nie
jest w stanie. Jesteście więc, droga rodzino, skazani na moje przydługie
i przynudne wynurzenia, pełne odwołań do konkretnych faktów z życia
zespołu i dokonań tegoż. Dalej czytajcie ostrzeżeni. [Wersja dla fanów
recenzji zwięzłych: "Było fajnie"]
O koncercie powiadomiła mnie znajoma z dawnych czasów,
fanka DCD, za pomocą Facebooka. Ot przykład do czego ta piekielna strona
może się przydać. Gdyby nie ona na pewno przegapilibyśmy sprawę i
bilety by się dawno sprzedały. Kupiliśmy bilety około marca tego roku i
już wtedy dostępne były tylko i wyłącznie stojące miejsca na galerii (O
Royal Albert Hall za chwilę). Zapłaciliśmy niewiele, bo zaledwie 20
funtów za bilet. Jak już miałem okazję niedawno napomknąć Idce, bilety
na poprzednią trasę koncertową w Polsce (bodaj w roku 2005) kosztowały
małą fortunę, wyprzedały się na pniu i chodziły potem na Allegro
zaczynając od 1200 zł. Także 20 funtów wydawało się ceną niewygórowaną.
Oczywiście wraz z wyjazdem na koncert pojawił się pretekst do
odwiedzenia Londynu w którym pomimo dość już długiego pobytu w Anglii,
jeszcze nie byliśmy. Mam nadzieję, że w opisywaniu naszych perypetii
londyńskich wyręczy mnie Mila, bowiem w innym wypadku będę musiał
siedzieć przy komputerze co najmniej do jutra rana...
Ale wracając do koncertu - Royal Albert Hall jest
szacowną placówką, otwartą przez samą królową Wiktorię w 1871 roku i
nazwaną na cześć jej zmarłego męża (bez którego przyszło jej rządzić
przez czas dość długi). Jest to budowla iście potężna (oszczędzę wam
dokładnych wymiarów), do której można zapakować nawet 8000 widzów.
Obecnie odbywają się tu różnego rodzaju imprezy: koncerty muzyki
klasycznej (w tym super w Anglii popularne koncerty z letniego cyklu
"British Proms", transmitowane na żywo w BBC), muzyki popularnej (wśród
gwiazd min. The Who i Yes) a nawet widowiska sportowe jak np. mecze
tenisa (sic!). Miejsca siedzące mieszczą się na parterze i pięciu
piętrach, na samym czubku przy dachu jest galeria z barierką i bez
krzeseł. Jak zapewne już się domyśliliście, przyszło nam zająć właśnie
te ostatnie miejsca. Jak mniemam większość z was miała okazję być na
koncertach, wiecie więc, że odpowiednie miejsce jest kluczowe w odbiorze
widowiska i złe miejsca mogą całkowicie zniszczyć wszelką radość z
muzyki. Trochę się obawialiśmy, że właśnie taki los nas spotka, lecz jak
zaraz opowiem, nie mogliśmy się bardziej mylić.
Już przy bramie zauważyliśmy spore rzesze naszych
rodaków z właściwą sobie beztroską popijających tanie napoje alkoholowe i
co jakiś czas rzucających, jakże miłe naszym uszom, siarczyste, polskie
przekleństwa... (Od razu mi się łezka w oku zakręciła za Szwederowem i
Jeżycami, gdzie taka piękna, barwna, dosadna polszczyzna, to chleb
powszedni, tej) W środku okazało się, że (na oko) przynajmniej 30
procent uczestników imprezy to Polacy! Jak już wcześniej dane mi było
sprawdzić - nie wiedzą Anglicy jaka to perła gra w ich pradawnej
stolicy, jak cudownie niebiańskie rytmy i poetyckie frazy... [tu dalej
zachwycam się nad wspaniałością muzyki DCD, więc aby ułatwić wam
czytanie wprowadzę autocenzurę i przejdę dalej].
Trasa koncertowa w jaką zespół się wybrał ma (bo
jeszcze się nie skończyła) na celu głównie promocję materiału z ich
ostatniej płyty "Anastasis" wydanej ledwie kilka miesięcy temu. Jest to
pierwsza płyta długogrająca Dead Can Dance od kapitalnego
"Spiritchasera" wydanego w 1998 roku. Przyszło więc fanom tej wyjątkowej
muzyki czekać dość długo. Płyta okazała się, moim zdaniem, przyzwoita,
ale jak mawia mój pewien znajomy "cycków nie urywa". Nie zrozumcie mnie,
źle - nadal jest to jednak solidny kawałek muzyki, godny najwyższych
pochwał i zaszczytów, po prostu zespołowi który osiągnął tak wiele
ciężko jest przeskoczyć samego siebie.
Na koncercie dominowały więc utwory z nowej płyty. W
zasadzie (jak właśnie sprawdziłem) to zespół zagrał całość nowego
materiału i jedynie kilka starszych utworów. Ale za to jakich! Wśród
pozycji z poprzednich płyt było genialne otwarcie wspomnianego już
wcześniej "Spiritchasera", które wzruszyło mnie do łez (piszę to,
wierzcie lub nie, bez cienia ironi), oraz znany z dorobku solowego Lisy
utwór "Now We Are Free" (soundtrack do filmu "Gladiator", a co tam
wkleje wam linka:
http://www.youtube.com/watch?v=-DLm3vx_t-4).
Na wykonanie zasłużyłą ulubiona piosenka Mili "The Ubiquitous Mr.
Lovegrove" (z "Into The Labyrinth"), oraz "Dreams Made Flesh" ze
stworzonej na potrzeby promocyjne wydawcy Dead Can Dance (czyli 4AD)
składanki "This Mortal Coil", co wydało mi się wyborem dosć dziwnym (bo w
dorobku DCD nie brakuje doskonałych utworów, więc po co sięgać po inne
zespoły?) acz i tak fajnym.
Teraz o naszych miejscach i jakości dźwięku.
Ustawiliśmy się mniej więcej naprzeciwko sceny (choć na szóstym piętrze)
i widok mieliśmy niezły, choć detali nie było widać. Mieliśmy okazję
zobaczyć Brendana Perry'ego z (bardzo) bliska w Poznaniu, w trakcie jego
solowego koncertu w (bodajże) 2008 roku. Lisy Gerrard z bliska nie
widzieliśmy, ale jak wiadomo na koncerty idzie się słuchać muzyki a nie
oglądać muzyków, więc dość o tym. W kwestii jakości dźwięku - nie boję
się powiedzieć, że był to najlepiej nagłośniony koncert na jakim miałem
okazję być. Było doskonale słychać wszystko, każdy instrument, każdy
dźwięk, super czysto, pięknie, doskonale. Przy okazji należy wspomnieć,
że dwójce wokalistów towarzyszyły dwa keyboardy, perkusja i pan na tzw.
"przeszkadzajkach" - cow bellach, bongosach i innych wynalazkach. Muzycy
często zmieniali się instrumentami, Lisa do niektórych utworów grała na
cymbałach (dwa rodzaje), Brendan przygrywał sobie na rozmaitych
instrumentach strunowych (mandolina, cytra, gitara) i raz nawet pożyczył
od Lisy cymbały :-) Głosy pary wokalistów nie zastarzały się ani
odrobinę brzmiały głośno i pięknie, jak zawsze najlepiej w duecie. Brak
mi słów (a jak wiecie i widzicie potrafię ich całkiem sporo z siebie
wysypać) by opisać piękno i głębię muzyki jaką byli w stanie wydobyć
muzycy. Dla takich koncertów słucha się muzyki, dla takiej muzyki się
żyje. Tyle o dźwięku.
Zgodnie z tradycją i zwyczajem muzycy bisowali.
Brawom oczywiście nie było końca, bisowali więc aż trzy razy. Było to
oczywiście z góry zaplanowane (robią tak na wszystkich koncertów w tej
trasie) i dlatego trochę męczące. Jest to jedyna negatywna rzecz jaką
mogę powiedzieć o koncercie.
Powinienem pewnie dodać, że przed właściwym
koncertem grał sobie przez pół godziny pan na różnych dziwnych
instrumentach (w tym na talerzach wyglądających jak UFO) ale jego występ,
choć fajny, został całkowicie przyćmiony przez Dead Can Dance.
Gorąco polecam wam koncerty zarówno zespołu jak i
obojga wokalistów solo, to rozrywka warta (niemalże dosłownie) każdych
pieniędzy.
Serdecznie pozdrawiam