niedziela, 2 października 2011

Co mi się tu nie podoba

Tym razem napisze trochę o tym co mi się nie podoba i co mnie dołuje. Mogę ogólnie powiedzieć że są dwie rzeczy, które mi się nie podobają. Chociaż przymierzając się do tego wpisu myślałam, że napiszę co mi się nie podoba w Anglii, wychodzi na to, że to co mi się nie podoba nie jest wcale angielskie :).  Numer jeden to czynniki korporacyjne - więc międzynarodowe a numer dwa to czynniki... polskie.

1.Nie podoba mi się, że stale nie mam czasu i jestem ciągle zmęczona. Pracuję codziennie 9 godzin i ani na chwilę nie przestaję pracować na pełnych obrotach. Pracy dla farmaceuty (i dla innych pracowników z resztą też) jest tak dużo, że nikt ani na chwilę nie przestaje pracować. Muszę więc przez cały czas być maksymalnie skupiona, zwłaszcza, ze wszystko dzieje się w obcym języku. Co gorsza pracuję na stojąco. Podczas całego dnia pracy mam prawo do przerwy w trakcie której co prawda i tak pracuję, ale mogę sobie usiąść - poza tym cały czas stoję sprawdzając niekończący się stos koszyczków z lekami. Bolą od tego nogi i plecy i potęguje to moje zmęczenie samą pracą. Poza tym uniemożliwia to nam chodzenie na spacery po pracy co jest jeszcze gorsze.

Mamy w aptece jedno krzesło, którego mogłabym używać w czasie pracy. Zagrabiłam je zaraz drugiego dnia, jak się zorientowałam jakie tu mają wobec mnie plany. Niestety następnego dnia, gdy chciałam powtórzyć ten manewr managerka powiedziała mi, że nie mogę brać tego krzesła bo stanowi to zagrożenie BHP jak na nim siedzę -że niby siedzę w przejściu. Argument był absurdalny, bo siedząc nie zajmuję wcale więcej miejsca niż stojąc, ale niestety bitwę przegrałam. Podjęłam jeszcze pewne próby walki o prawo moich nóg do życia bez bólu, ale niestety nieudanych. Jedyne co udało mi się osiągnąć to prawo do siedzenia podczas sprawdzania przygotowanych tacek z lekami dla domów opieki albo osób niepełnosprawnych - to sprawdzanie zajmuje więcej czasu i miejsca, i odbywa się bardziej z tyłu apteki. Mogę więc siedzieć na tym krześle przez kilka godzin, może wyszedłby jeden dzień w tygodniu czasu pracy i to tylko wtedy, kiedy nikt inny go nie używa. Krzesło jest bowiem przeznaczone do pracy przy komputerze, która następuje ok. 2 razy w tygodniu i trwa 2-4h.

Poza czynnikiem bolących nóg, na moje ogólne wykończenie wpływa ilość pracy do zrobienia. Polityka firmy zakłada wyciskanie z pracowników wszystkiego co się da i tego co się nie da też. Ilość pracowników jest więc tak obliczona, żeby było ich zawsze o trochę za mało, także ze wszystkim trzeba się spieszyć i praca nigdy nie jest skończona. Poza tym - i to jest kolejna irytująca rzecz- polityka firmy nie zakłada zatrudniania dodatkowych pracowników (albo płacenia obecnym za nadgodziny) gdy ktoś idzie na urlop albo jest chory. Czyli jak kogoś nie ma, to jest jeszcze mniej ludzi do wykonania tej samej pracy.
To wszystko składa się na moje permanentne wyczerpanie, skutkujące kładzeniem się spać o 21 i wyglądaniem jak warzywo w czasie między pracą a spaniem. Biedny Maniuch karmi mnie i pielęgnuje jak przychodzę, w nagrodę dostając tylko pogłaskanie mdlejącą ręką i wdzięczność w sercu...


Ja nie czuję się tym natłokiem pracy i co raz bardziej absurdalnymi wymaganiami jakoś osobiście dotknięta. Do wszystkiego co tu, w Anglii, spotykam podchodzę z dużym dystansem i rezerwą. Raczej obserwuję jak to działa i jak ludzie reagują niż sama się przejmuję. Jednak inni pracownicy biorą to bardziej do siebie. Właśnie z powodu coraz bardziej niewspółmiernych oczekiwań do możliwości załogi, moja managerka złożyła rezygnację i za miesiąc odchodzi z pracy. Stwierdziła, że spełnienie wszystkich oczekiwań i obowiązków jakie są na nią nakładane jest niemożliwe przy tej ilości zasobów, głównie ludzkich, i ma dość życia pod nieprzezwyciężalną presją. Decyzja oczywiście trudna, zwłaszcza, że nie znalazła jeszcze nowej pracy, więc powoduje silne reakcje emocjonalne - Debbie wylewa teraz całą frustrację narzekając na głupotę firmy i wypominając jej wszystkie błędy i niedoskonałości. Ja traktuję to nadal na zasadzie ciekawostki, ale też dowiaduję się wielu rzeczy o funkcjonowaniu firmy -  wielokrotnie rzeczywiście absurdalnych. Jedyne czego wtedy żałuję, to że nie umiem jednocześnie pracować i słuchać rozmów innych pracowników - mój angielski, choć coraz lepszy, nie jest jeszcze wystarczająco dobry, żeby rozumieć czyjąś rozmowę bez dużego skupienia na niej.

2. Druga rzecz, która mnie załamuje to że tak mało wiem. Zderzenie poziomu mojego przygotowania do pracy z panującymi tu standardami i oczekiwaniami spowodowało drastyczne pogorszenie się mojej opinii o polskim szkolnictwie wyższym i zarazem zdołowanie obawą o niesprostanie wymaganiom. Już pisałam, że jestem zdumiona brakami we własnej wiedzy- niestety im dłużej pracuję, tym więcej tych braków widzę i tym wyraźniej sobie uświadamiam, jak daleko w polu jest w Polsce cała branża farmaceutyczna, w tym poziom kształcenia. Niestety wiedząc o tym, że lekarze są w Polsce uczeni przez tych samych "specjalistów", obawiam się co raz bardziej o to, czy leczenie się w Polsce może komukolwiek wyjść na zdrowie... No dobrze, ale przejdźmy od narzekania do konkretów

Czego mianowicie mi brakuje? Przede wszystkim polskiej służbie zdrowia (i za razem mnie, w tejże służbie wykształconej) brakuje ustalonych procedur i standardów oraz rzetelnych źródeł informacji. Schematów postępowania, popartych jakimiś wiarygodnymi źródłami/badaniami. Z tego powodu w Polsce można usłyszeć różne zalecenia od różnych lekarzy, a w aptekach panuje całkowita samowolka. Już na stażu w Poznaniu zauważyłam, że jakkolwiek nasza kierowniczka potrafiła doradzić w wielu problemach i orientowała się w stosowanych lekach, tak źródła jej wiedzy stanowiły przede wszystkim doświadczenia własne i znajomych, poparte jedynie odrobiną wiedzy o samych lekach, pozwalającej z tych doświadczeń wybrać te z większym prawdopodobieństwem skuteczności. Młodzi farmaceuci uczą się od od starszych kolegów "sprytnych sposobów" na leczenie, a nie mają dostępu do solidnej, obiektywnej i zoptymalizowanej WIEDZY i procedur. Opierają się na tym co od kogoś usłyszeli i na opisach produktów dostępnych w aptece, które nie są przez nikogo kontrolowane i mogą zawierać całkowicie wyssane z palca informacje. Produkty, które są bez recepty, nawet te, które nie są suplementami diety, nie podają informacji jak i na co można je stosować, a kiedy iść do lekarza. Studia farmaceutyczne nie uczą w ogóle diagnostyki, więc aptekarze nie mają wiedzy, pozwalającej ocenić, czy prezentowane przez pacjenta objawy to coś poważnego, czy coś nadającego się do samoleczenia. Nic więc dziwnego, że mało co jest w Polsce dostępne bez recepty - nikt nie daje niedouczonym farmaceutom prawa do decyzji o tym, co można bezpiecznie leczyć bez zawracania głowy lekarzowi. Co więcej dowiedziałam się tutaj, że wiele leków, które są w Polsce tylko na receptę, jest owianych w społeczeństwie, ale też w środowisku farmaceutycznym mitem niebezpieczności, jak się okazuje opartym właściwe na niewiedzy i zakładaniu, że lepiej nie ryzykować, niż na jakiś konkretnych informacjach.

Na przykład tzw. "antykoncepcja po" czyli tabletki z dużą dawką gestagenów zapobiegające ciąży, sosowane do 72h po stosunku. W Polsce tylko na receptę i postrzegane jako niebezpieczna, powalająca dawka hormonów rozwalająca kompletnie równowagę hormonalną i powodująca nie wiadomo jakie spustoszenie w organizmie. Do tego jej działanie (jak się uważa nad Wisłą) ma polegać na uniemożliwianiu zagnieżdżenia się zapłodnionego jajeczka w macicy. Okazuję się, że NIC z tego nie jest prawdą. Dawka hormonów w tych tabletkach jest duża w stosunku do tabletek antykoncepcyjnych, ale nie dość duża, żeby spowodować jakiekolwiek negatywne zmiany z gospodarce hormonalnej kobiety. Jedynym przeciwwskazaniem do stosowania jest ciężka niewydolność wątroby i ostra porfiria. Jedyne zmiany w organizmie jakie są przez tabletkę wywoływane, to zatrzymanie jajeczkowania  i możliwość wywołania miesiączki w ciągu 7 dni od wzięcia tabletki (16% pacjentek) albo 3 dni wcześniej lub później niż normalnie (50% pacjentek). Co więcej gestageny zawarte w tabletce są całkowicie bezpieczne dla zygoty i płodu - jeśli kobieta już jest w ciąży i weźmie tabletkę, dziecku nic się nie stanie, ciąża będzie trwała bez przeszkód. Działania niepożądane to możliwość mdłości (14% pacjentek) i wymiotów (1% pacjentek). Nie ma przeciwwskazań do tego, żeby tabletkę stosować więcej niż raz w danym cyklu i nie daje ona zabezpieczenia antykoncepcyjnego na dłużej niż 5 dni. Nie ma też przeciwskazań do tego, żeby tabletkę stosować u dzieci (w Lincolnshire dziewczynkom od 13 roku życia tabletkę może wydać farmaceuta, poniżej - lekarz). I teraz uwaga - to co tu napisałam wiem z artykułu naukowego, popartego wieloma badaniami klinicznymi, a nie od pani kierowniczki, której się wydaje, że wszystko będzie dobrze. I to robi dużą różnicę. Muszę tu przyznać, że sama jak to pierwszy raz czytałam, nie mogłam uwierzyć i wszystko się we mnie buntowało - jak to, to nie wiedzą w tej Anglii, jakie te tabletki są wyniszczające? Podejrzewałam, że to jakaś Zachodnia propaganda i obyczajowa zgnilizna. Artykuł jednak był naprawdę dobrze uźródłowiony i poszukałam jeszcze innych publikacji -szystkie potwierdzały te same informacje. W końcu zastanowiłam się, skąd właściwie wiem, że "antykoncepcja po" jest niebezpieczna i wyszło mi, że "tak słyszałam"...  A na studiach zdaje się, że w ogóle o tym nie było.

Inny przykład do kremy i spraye steroidowe. O kortykosteroidach było na studiach dużo. Uczyliśmy się o wszystkich zagrożeniach i działaniach niepożądanych i to oczywiście dobrze. Jednak tu, w Anglii, dowiedziałam się nie dawno, że to czego się uczyłam w Polsce, może i ma znaczenie teoretyczne, ale nie ma żadnego przełożenia na praktykę. Uczenie farmakologii w Polsce nie zakłada rozróżnienia na działania niepożądane częste i rzadkie i też nie mówi po jakim okresie stosowania danego leku dane działania może wystąpić. Nie uczy się też które konkretnie leki są bardziej, a które mniej skuteczne i niebezpieczne. Tutaj mam dostęp do praktycznych informacji. Dopiero tu dowiedziałam się, że hydrokoryzon jest całkowicie bezpieczny do stosowania przez tydzień, np. na ugryzienia owadów., co w Polsce jest uważane, ze nadużywania sterydów i wystawianie się na poważne niebezpieczeństwo. Ogólnie też wiedza, do której mam dostęp tutaj jest dużo lepiej zorganizowana:
tu link do artykułu na wikipedii, który napisałam podczas studiów: http://pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Kortykosterydy&oldid=13060396
A tu do artykułu który napisałam po przeczytaniu (i tak tylko części) informacji z BNFu: http://pl.wikipedia.org/wiki/Glikokortykosteroidy
różnica w szczegółowości i praktyczności informacji jest ogromna. Ale chyba najbardziej mnie załamało, jak czytałam to:

"Nagłe odstawienie kortykosterydów może doprowadzić do ostrej niewydolności nadnerczy, spadku ciśnienia, a nawet śmierci[1].
U pacjentów z posteroidową niewydolnością nadnerczy standardowe znieczulenie przed operacją może spowodować nagły, znaczny spadek ciśnienia[1]. Anestezjolog musi wiedzieć czy pacjent zażywa lub niedawno odstawił kortykosteroidy. Jeśli tak, powinien odpowiednio zwiększyć ich dawkę (lub je podać, jeśli zostały już odstawione) przed znieczuleniem pacjenta[1].
Schemat postępowania dla pacjentów przyjmujących 10mg prednizolonu dziennie (lub równoważną ilość innego kortykosteroidu) przez ponad trzy miesiące jest następujący[1](...):

Otóż wyobraźcie sobie, że ze studiów w Polsce nie wyniosłam informacji o tym, że znieczulenie jest niebezpieczne dla pacjentów biorących sterydy... Jak w takich warunkach lekarz, mógłby zaufać koledze farmaceucie, że mu dobrze doradzi w sprawach stosowania i zagrożeń terapii lekowej? Szkoda słów...

Wracając jednak do tego co mnie dołuje na co dzień, to jest to niemożność odpowiedzi na pytania pacjentów.
-Nie umiem rozpoznać prezentowanych mi codziennie zmian skórnych. O leczeniu tychże też mam raczej blade pojęcie.
-Nie wiem w jakie interakcje wchodzą ze sobą leki. To na szczęście mogę zawsze sprawdić w poręcznym BNFie.
-Nie wiem jakie dawki są bezpieczne, a jakie niebezpieczne i co dla kogo. Dziś np. wyczytałam, że ibuprofen w dawkach powyżej 1,2g dziennie powoduje wzrost ryzyka zawału serca. Nie przypominam sobie, żebym na studiach uczyła się o potencjalnym negatywnym działaniu leków przeciwzapalnych na serce, a tu proszę, okazuje się, że poza ibuprofenem w dużych dawkach, diklofenak i celekoxib są przeciwwskazane w niewydolności sercowej i chorobie niedokrwiennej.
-Nie wiem jak objawiają się działania niepożądane leków. Nawet jak wiem jakie są możliwe działania niepożądane, to często nie umiem ocenić, czy to co mi pacjent opisuje jest tym działaniem czy nie. -Nie wiem też, które skutki uboczne są częste, a które prawie nigdy się nie zdarzają; które są poważne, a które same miną.
-Nie wiem które leki działają silniej od innych z tej samej grupy...

Spotykam się też z masą bardziej szczegółowych pytań i wątpliwości na które zwyczajnie nie wiem co odpowiedzieć. Wstydzę się swojej niewiedzy i wyprowadza mnie ona z równowagi. Zwłaszcza w obliczu moich wiecznie dobrych osiągów na studiach. Tak jak już pisałam ostatnio - coraz bardziej przeraża mnie świadomość, że osoba z moim poziomem wiedzy, uchodzi w Polsce za dobrze wykształconą i poinformowaną...

Byle jaka edukacja przyczynia się do zwyczajnie kiepskiej jakości świadczonych w Polsce usług farmaceutycznych. Nic dziwnego, że aptekazre w Polsce są szanowani (jeśli w ogóle) raczej jak szanuje się doświadczoną sąsiadkę, a nie są postrzegani jak profesjonaliści. Moim zdaniem po prostu dlatego, że profesjonalistami nie są. Brak im rzetelnych podstaw do świadczenia profesjonalnych usług.

Czy uważam, że można by do przeładowanych studiów farmaceutycznych dodać jeszcze te wszystkie rzeczy, jakich mi teraz brakuje? Moim zdaniem tak. Szczególnie, jakby się wyrzuciło wielogodzinne ćwiczenia powtarzające wiedzę z poprzednich przedmiotów, np. z chemii analitycznej. Nie narzekam na chemię analityczną - uważam, że taki przedmiot musi być na studiach, ale też uważam, że został wystarczająco dobrze nauczony za pierwszym razem. To chyba nie jest tylko moja obserwacja, że po tym jak przerobiliśmy syntezę i analizę chemiczną na drugim roku przerabialiśmy ją jeszcze raz na chemii leków, bromatologii, syntezach i tokskologii (i pewnie jeszcze na kilku innych przedmiotach). Parę godzin tygodniowo z każdego z tych przedmiotów, po to żeby jeszcze raz i jeszcze raz poćwiczyć miareczkowanie. A można się było w tym czasie nauczyć nieco praktycznej wiedzy o leczeniu lekami...

2 komentarze:

  1. Zastanawiam się jakie dalsze wnioski wyciągniesz z tego, co tu opisałaś? Zakładając wysoki stopień determinacji i nadrobienie tego, czego nie wiesz, a chciałabyś, na twoim miejscu już bym nie wracał. I tego właśnie najbardziej "obawiam się" w emigracji. Że nie będzie mi się chciało wracać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pani Mileno! MUSI Pani o tym (poziomie nauczania w polskich szkolach wyzszych) pisac w profesjonalych czasopismach.. Powodow do tego jest tak duzo, ze trudno je tutaj wymienic. Jako konsument wiedzy farmaceutycznej po tej stronie oceanu, potwierdzam, ze wiedza farmaceutow jest spora w Stanach i chodzimmy namietnie po porady... do lekarza tutaj sie chodzi w bardzo powaznych sytuacjach (bo i drogo i nie ma czegosc takiego jak urlop chorobowy (urlop to zarowno wakacje jak i chorobowe), aby znalezc czas na pojscie do lekarza...

    Interesujace sa takze pani obserwacje o natezeniu pracy na Wyspach. Ja przestalam dzielic sie ze znajomymi uwagami na temat ilosci godzin spedzanych w biurze na uniwersytecie, bo niewielu rozumie, ze pracownik naukowy jest zobowiazany do minimum 40 godzin pracy w tygodniu, a czesto jest to 60+ godzin... Ten nawal pracy ma oczywiscie wplyw na wiele innych dziedzin zycia...

    Zycze powodzenia i dziekuje za szczerosc

    Elzbieta

    OdpowiedzUsuń