poniedziałek, 30 maja 2011

Boston, Lincolnshire, UK


W niedzielę rano (22.05) wyruszyliśmy do Bostonu, zatrzymaliśmy się w Bed & Breakfast i przeszliśmy się po naszym przyszłym domu. Miasteczko na pierwszy rzut oka jest ładne i przyjazne. Zbudowane w większości z niskich, ładnych domków z czerwonej cegły. Na środku stoi imponujący 700-letni kościół z wysoką, ażurową wieżą, górującą nad miastem. Ogólnie jest raczej zadbany i przyjemny, więc mamy gdzie chodzić na spacery.

Boston to jedno z (a może naj) bardziej zaludnionych przez Polaków miast w Anglii (no może poza Londynem). 25% mieszkańców jest z Europy wschodniej - najwięcej Polaków, Rosjan i Łotyszy. Polski słyszy się na ulicach prawie tak często jak angielski, polskie sklepy są wszędzie i wszelkiego typu napisy po polsku też. W mojej aptece personel stale się zmienia i już poznałam 3 osoby z Polski poza tym jednego gościa z RPA, jednego z zachodniej Afryki i jedną dziewczynę z Nigerii. Reszta to Brytyjczycy, więc o tyle dobrze, że nadal są w nadmiarze :) Maniuch chodzący po mieście w co dzień i załatwiający wszystkie potrzebne sprawy też mówi, że łatwiej o Polaka albo Rosjanina w tej Anglii, niż o Anglika... Zupełnie niespodziewanie, przyjeżdżając do jakiejś zapomnianej, rolniczej części Anglii znaleźliśmy się w prawdziwym międzynarodowym i wielokulturowym mieście!
Na temat tego, że znaleźliśmy się w mieście z silną polską mniejszością mamy mieszane uczucia. Z jednej strony nie czujemy się tak wyobcowani - bez trudu można znaleźć jedzenie i inne produkty z Polski, nie jest się tak otoczonym obcym językiem i zwyczajami. Z drugiej strony za często widzimy Polaków robiących ogólny burdel - krzyczących coś do siebie, pijanych... Do tego są przemieszani z Rosjanami, którzy zachowują się i wyglądają jeszcze gorzej, a jak sądzę obie grupy są nieodróżnialne dla Anglików. Poza tym gdybyśmy chcieli być tam gdzie jest dużo Polaków to zostalibyśmy w Polsce... Jeszcze z innej strony fakt, że mówimy po polsku i po angielsku, z powodu takiej mnogości naszych rodaków, powoduje, że jesteśmy cenniejsi na rynku pracy - możemy się dogadać z mieszkańcami miasta :) Już mi się trafiło, że załoga z innej apteki zadzwoniła do naszej, żebym ja porozmawiała po polsku z klientem, który czegoś nie rozumiał :)

Pierwszy dzień w pracy był nudny i trochę przytłaczający. Najpierw okazało się, że poszłam nie do tej apteki co miałam. W kontrakcie napisali mi, że trening będę odbywać w aptece przy South Square, a jak go skończę to przeniosą mnie do apteki na Forbes Road. Poszłam więc na South Square ale okazało się, że osoba, która będzie odpowiedzialna za moje trenowanie jest na urlopie w tym tygodniu więc na ten pierwszy tydzień mam chodzić do Forbes i zostałam tam odwieziona.

Moja pomyłka okazała się jednak bardzo przydatna, bowiem w aptece przy South Square spotkałam Milenę z Polski :) która jak usłyszała, że nic nie mamy i nie mamy gdzie mieszkać i w ogóle nie bardzo wiemy jak i co załatwiać od razu zaoferowała swoją pomoc. Powiedziała, że wie jak to jest trudno na początku i że jej nikt nie pomógł, więc ona nam pomoże.

Tak, Universum nade mną czuwa :D

Po tym jak już dostałam się do mojej na-ten-tydzień-docelowej apteki usadzono mnie z protokołami bezpieczeństwa i innymi procedurami obowiązującymi w firmie. Siedziałam więc smętnie na zapleczu z przenudnymi papierami i je dzielnie czytałam. Dlatego było nudno. Przytłaczająco było dlatego, że wszyscy mówią ze swoim bełkotliwym brytyjskim akcentem i nie są tacy mili jak moi poprzedni rozmówcy, czyli nie mówią do mnie wolniej ani prościej. Znowu więc obawiam się trochę, czy sobie poradzę... Na szczęście cała pozytywna energia nabrana w Fenton jeszcze nie wyparowała, więc na razie trzymam się dzielnie. Apteka jest bardzo ruchliwa i wszyscy mają dużo pracy. Na pierwszy rzut oka ma się wrażenie, że wszyscy biegają w te i z powrotem i usiłują robić wszystko na raz. Tylko farmaceuta wydawał się być spokojny i wyluzowany - stał sobie na swoim miejscu i cierpliwie sprawdzał recepty.

Następny dzień w pracy okazał się znacznie ciekawszy. Udało mi się pogadać trochę z Debbie - managerką apteki, która zaczęła mi tłumaczyć co i jak, więc zaczęłam się trochę orientować w codziennych czynnościach apteki. Dotarłam też do trochę bardziej sensownych i ciekawszych procedur i nawet trochę się nauczyłam. Każdy kolejny dzień był jak na razie lepszy od poprzedniego - w miarę jak udawało mi się co raz więcej zrozumieć z tego co właściwie się dzieje w moim miejscu pracy i co robią poszczególne osoby, czuję się co raz mniej zagubiona i bezradna. Teraz jestem nawet w stanie zrobić coś pożytecznego i pomóc w uporaniu się z tym natłokiem czynności i chociaż ciągle się o coś pytam to też znam już co raz więcej odpowiedzi. Jestem więc dobrej myśli i mam nadzieję, że wkrótce poczuję się całkiem pewnie. Od jutra będę mieć swojego opiekuna, więc mam nadzieję, że dzięki temu zostanę wprowadzona w tajniki wiedzy bardziej systematycznie i wszystko się wyjaśni.

Co do języka, to jest ciężko... wszyscy co prawda powtarzają mi, że mój angielski jest bardzo dobry, ale prawda jest taka, że rozumiem (i to mniej więcej) co mówią, tylko jak mówią bezpośrednio do mnie... tego co uzgadniają między sobą prawie nigdy nie udaje mi się wychwycić... Drżę przed chwilą, w której zatrudnią mnie do odbierania telefonów albo do pracy "pomocnika kasowego", którego zadanie polega na dowiedzeniu się nazwiska i adresu klienta, a potem poszukanie dla niego recepty do odbioru... czyli główna praca to zrozumieć dokładnie dane osoby i być w stanie jest odszukać na piśmie!! Wszyscy oczywiście utrzymują, że z czasem to opanuję, ale jak na razie to się nie stało...

W czasie kiedy ja zmagam się z rzeczywistością apteczną, mój nieoceniony mąż znalazł nam pokój w którym się zatrzymamy. Musiał w tym celu latać po całym mieście w poszukiwaniu różnych papierów, oraz sterroryzować panią w agencji wynajmującej mieszkania aby właściciel posesji pozwolił się nam wprowadzić na następny dzień. Tymczasowo mieszkamy w pokoju w dzielonym domu. Główną zaletą tego pokoju było to, że był dostępny od zaraz - bez dostarczania stosu dokumentów, których na początku nie mieliśmy, jak referencje od poprzednich gospodarzy, numer konta bankowego, potwierdzenie o zatrudnieniu itp. Poza tym jest względnie tani i w miarę blisko do mojej pracy i do centrum miasteczka. Niestety ma też wady - przede wszystkim zapach - wykładzina i materac wydziela zapach stęchlizny i ogólnie nie jest zbyt przyjemnie. Dom, poza tym, że jest duży i fajny, jest też brudny i zaniedbany. Nasi współlokatorzy nie sprzątają po sobie, palą i mówią tak niezrozumiale, że ledwo możemy się z nimi dogadać. W sobotę urządziliśmy sprzątanie, użyliśmy też jakiegoś anty-smroda i teraz jest już całkiem ok. Nie mniej jednak szukamy czegoś lepszego. Na razie jesteśmy spłukani, ale mam nadzieję, że jakoś w lipcu będzie nas stać na to, żeby się przenieść do jakiegoś samodzielnego, czystego mieszkanka. Jak już coś znajdziemy to urządzimy wyprawę do Polski po porzucone tam rzeczy.
Tymczasem dzielny Maniuch pracuje nad poprawieniem komfortu naszego życia. Opanował już gdzie co można tanio kupić, zaopatrzył nas w kilka niezbędnych przedmiotów, jak talerz i kubek i w ogóle wszystko pozałatwiał tak, że jesteśmy już w miarę ustawieni. Założyliśmy sobie konto w banku i jak wszystko dobrze pójdzie w środę będę miała National Insurance Number, czyli brytyjski odpowiednik PESELu. Teraz zostaje nam jeszcze znaleźć pracę dla Maniucha i znaleźć jakiś bardziej permanentny lokal.
Maniuch zapoznał się też z Mileną z apteki (której mąż ma na imię Marcin) i z jej kolegą Grzegorzem który pracuje w innej agencji nieruchomości i obiecał nam pomóc jak tylko zaczniemy szukać kolejnego mieszkania. Milena opowiadała nam o ciężkim losie Polaków na emigracji oraz zaprosiła nas na kawę na weekend :-)

Zdjęcia z Bostonu tu: https://picasaweb.google.com/102225926721216505083/Boston#

niedziela, 29 maja 2011

Tydzień ładowania akumulatorów

Gospodarze z Fenton okazali się po prostu świetni. Po części spodziewałam się, że będą fajni po opisie jaki mieli na swoim profilu, ale rzeczywistość przerosła moje oczekiwania.
Rodzina składa się z żony, która pracuje jako doradca i trener w zasobach ludzkich, męża, biologa, który pracuje w domu doglądając kur, świń, pszczół i warzywniaka oraz pomaga żonie w prowadzeniu firmy oraz z trójki dzieci, z których poznałam tylko najmłodszą córkę.

10 lat temu, kiedy ich dzieci były w wieku 11, 10 i 6 lat, spakowali całą rodzinkę i wyruszyli w podróż dookoła świata, trwającą rok.
Podróżowali głównie po terenach byłego imperium brytyjskiego, ze względu na bezpieczeństwo dzieci, ale byli też w niebrytyjskich miejscach, np. Ameryce Południowej. Przemierzyli Afrykę, pominęli bliski wschód (niebezpieczny dla białych dzieci), byli w Indiach, Bangladeszu, Australii, Nowej Zelandii, obu amerykach. Mieszkali głównie w hostelach albo na kampingach, ale też u ludzi (na zasadzie couchsurfingu) albo na farmach gdzie pracowali w zamian za jedzenie i dach nad głową.
Sam pomysł i odwaga do wykonania go już są imponujące i fascynujące, ale chyba jeszcze lepsze jest to jak oni sami przeżywali tą podróż i jaka była pozycja dzieci w tym wszystkim. Opowiadali mi na przykład że wspólnie z dziećmi podejmowali decyzje. np. w obliczu faktu, że w Afryce Południowej są bogaczami przedyskutowali z dziećmi czy warto dawać pieniądze żebrakom. Zorganizowali też całą wyprawę tak, żeby zachować pewne domowe rytuały i dać stabilizację dzieciom. Np. przez całą podróż, poza 4 razami (!!!) udawało im się znaleźć jakiś chrześcijański kościół i pójść na mszę. Albo ustalili zasadę, że każde dziecko ma nosić książkę i ją czytać w wolnych chwilach. Jak się skończyła, to wymieniali ją na nową. Codziennie przez całą podróż czytali dzieciom przed snem. Każdy członek rodziny musiał też prowadzić pamiętnik z podróży i teraz mogą fajnie porównywać perspektywy patrzenia na podróż i codzienne czynności - dzieci i rodziców.
Dzieci były w tym czasie w wieku szkolnym, więc musieli je uczyć. Robili to więc i to korzystając z dostępnych i widocznych przykładów. Np. w Australii, na pustyni, jest tak sucho, że zdechłe zwierzęta rozkładają się bardzo powoli i można znaleźć wiele przykładów zwierząt i ich kości. Zorganizowali więc lekcję biologii, z rozróżnianiem czaszki mięsożerców i roślinożerców, ssaków od ptaków i z pokazywaniem różnych części ciała różnych zwierząt.

Mają oczywiście wiele wspomnień i anegdot, którymi chętnie się dzielą i nie dość, że jest to bardzo ciekawe, to jeszcze za każdym razem, gdy opowiedzą coś nowego, co raz wyraźniej klaruje mi się obraz głębokości i odpowiedzialności, z jaką podeszli do tego przedsięwzięcia. Jestem pod nieustającym wrażeniem i pełna podziwu!

Poza tym Wielkim Wydarzeniem, ich codzienne życie, też jest imponująco mądrze zorganizowane. David (mąż) jest byłym nauczycielem i biologiem. Prowadzi swoje małe gospodarstwo (kurnik, dwie świnie, kilka uli i ogród ziołowo warzywny)  z pełną troską o wszystko co żywe. Codziennie przy karmieniu szczotkuje świnki, bo to lubią i czują się wtedy zadbane. Robiąc małe oczko wodne w ogródku zrobili specjalnie płytszy kawałek z błotem, bo zauważyli, że w pobliżu są jaskółki, które potrzebują błota do budowy gniazda. Mają domowego kurczaka, któremu pomogli się wydostać ze skorupki, bo miał z tym jakiś problem - teraz kurczak, o imieniu Miodek, myśli, że ludzie są jego rodzicami, więc za nimi wszędzie chodzi, a oni się nim opiekują i uczą go gdzie może włazić a gdzie nie, karmią, gadają do niego itp. Większość jedzenia, które jedzą sami hodują i wszystko jest naturalne i zdrowe. Jednocześnie nie są jakimiś nawiedzonymi vego-ekologami i podchodzą do swojego życia i gospodarstwa całkowicie racjonalnie. Jane (żona) pracuje i przynosi pieniądze na pokrycie wszystkich "cywilizowanych" potrzeb, mają w domu wszystkie normalne wygody, komputery, internet itp. Swoje zwierzęta, jak przychodzi na nie czas, po prostu jedzą, a jak raz zagnieździły się szczury to je wytruli. Nie jest to więc gospodarstwo ekologiczne w nowoczesnym znaczeniu, gdzie gospodarze mają bzika na punkcie nie używania niczego co chemiczne albo gdzie się uznaje zwierzęta za ważniejsze od ludzi. Podejście do natury mają po prostu mądre - z troską o rośliny i zwierzęta, ale też z normalnym podejściem do ludzi.
Do tego wszystkiego, David jest byłym nauczycielem i jak widać nawyk tłumaczenia wszystkiego mu został :) czego jestem beneficjentem. Wczoraj np. dowiedziałam się wszystkiego o cyklu życia pszczół, widziałam jajeczka z których wyklują się pracownice i komórkę królowej oraz wszystkie stadia rozwoju roju pszczół. Pomagałam w usunięciu skupiska pszczół z ogrodu sąsiada (pszczoły z przepełnionego ula przeniosły się tam w nadziei na możliwość założenia nowego domu). Wszystko to z profesjonalnym opisem, od genetyki do zachowań społecznych :)
Dowiedziałam się tu dużo więcej o gospodarstwie i właśnie w odróżnieniu od tego, czego mogłam się dowiedzieć w dzieciństwie, bawiąc się na wsi w Dąbrówce czy Osiecznie (gdzie jeździłam na wakacje), tu cała wiedza jest usystematyzowana i wszystko jest wyjaśnione. Na pytanie "dlaczego" zadane w Osiecznie można było uzyskać co najwyżej odpowiedź "bo to świnie"... Oczywiście możliwość obserwowania różnych zachowań zwierzęcych i procesów jakim są poddawane w Osiecznie też było cenne i fajne, ale tu, poza zobaczeniem wszystkiego, mam też możliwość nauczenia się i dowiedzenia - z punktu widzenia biologii, a nie chłopa. Czerpię więc pełnymi garściami z gorącego kompostu i preferencji żywieniowych świń (wiedzieliście, że pomarańcze im szkodzą?)
Wieczory natomiast spędzam na długi rozmowach, już bez pokazywania :) o historii, języku, kulturze i wszystkich innych rzeczach. Przedwczoraj np. załapałam się na lekcję o imperium brytyjskim, a raczej jego schyłku. Nie dość, że sama historia bardzo ciekawa, to jeszcze brytyjski punkt widzenia na to wszystko!! Super!!. I te opowieści tutaj są lepsze niż te, które zastałam w Bath, bo David ma wszystko bardziej przemyślane i ogólnie jest lepiej poukładany niż mój gospodarz z Bath. Może też prowadzić opowieść bardziej spójnie, co oczywiście więcej mi daje, niż opowiadanie wyrwanych z kontekstu anegdotek i opinii.

W między czasie uczę się języka, bo znowu, David z żyłką nauczyciela(przez jakiś czas uczył angielskiego przyjeżdżających imigrantów, jako wolontariusz), spontanicznie wyjaśnia mi pochodzenia różnych zwrotów i uczy nowych słów. Co prawda niewiele z tego jestem w stanie rzeczywiście użyć, bo angielski uczony ze słuchu jest dla mnie nadal niedostępny, ale jednak zawsze to już jakieś zahaczenie w pamięci i może jak spotkam te wyrażenia pisane albo używane przez kogoś to będę mogła je rozpoznać.

W czwartek (19.05) dołączył do mnie Maniuch i spędziliśmy jeszcze 3 dni w tym zachwycającym gospodarstwie. Mieliśmy okazję trochę się odwdzięczyć gospodarzom i pomóc w bardziej wymagających pracach. Maniuch przysłużył się przerzucając koński nawóz (darmowy, od sąsiada), potem razem wycinaliśmy naklejki na słoiki z miodem, które są potem wystawiane do skrzynki przed domem na sprzedaż. Nikt tego nie pilnuje - po prostu kładą słoiki i piszą cenę i czekają aż ktoś się obsłuży :). Potem kopaliśmy dołki i umieszczaliśmy w nich przywieziony koński nawóz i sadziliśmy kukurydzę. Uczyliśmy się robić majonez i angielski sernik. Przy pracach w kuchni wysłuchaliśmy też kilka historii z życia Davida - np. nieudane próby produkcji mydła z tłuszczu fok i inne historie z życia na wyspie na zachodnim wybrzeżu Szkocji (na Hebrydach), gdzie David był pracownikiem hodowli pstrągów. Wieczorem rozmawialiśmy jeszcze trochę więcej o wyprawie dookoła świata i dowiedzieliśmy się jakie kombinacje wykonywali, żeby dzieci zrealizowały program nauczania, jaki omijały przez tą wyprawę. Raz posłali je do szkoły gdzieś w Afryce, gdzie miały za zadanie napisać wypracowanie po angielsku. Angielski dzieci okazał się lepszy od angielskiego nauczycielki... Innym razem dorwali się do biblioteki gdzieś w Peru i w przyspieszonym tempie przerobili historię :)

Takie mieliśmy rozrywki :) W między czasie, jak głośno myśleliśmy o tym co teraz musimy pozałatwiać, David i Jane udzielali nam wielu cennych rad praktycznych.

Wczoraj przyjechali inni goście - Amerykanie z Alaski Tom, z Oregonu Greg i z Kolumbii Brytyjskiej Joyce. Amerykanie byli przezabawni. Od razu wkroczyli ze swoim amerykańskim stylem do tego spokojnego brytyjskiego domu. Mówili zupełne inaczej niż gospodarze, nie tylko z innym akcentem. Mówili dużo o samochodach, kryzysie w Ameryce i o alaskańskich osobliwościach. Jednak najśmieszniejsze w tej scenie było zobaczenia Anglika siedzącego cicho z boku i patrzącego z subtelną drwiną na głośnych i rozgadanych Amerykanów :D

I tak minął mi tydzień w Fentonie, który naładował mnie pozytywną energią i zaowocował zyskaniem nowych przyjaciół. Muszę przyznać, że zaskakująco szybko poczułam się w tym domu bardzo swojsko i dobrze. Co więcej David i Jane też odebrali masze towarzystwo bardzo dobrze i pożegnali się z nami równie ciepło jak my z nimi. I właśnie jak omawialiśmy nasze kolejne kroki i plany, David, najniespodziewaniej, zaoferował nam swoją pomoc w przeprowadzce z Polski - gdybyście wypożyczyli vana z Anglii, do przeprowadzki (wcześniej rozmawialiśmy o tym, że jest to całkiem wygodna i ekonomiczna opcja), chętnie pojadę z wami i pomogę wam jako zmiennik przy kierownicy i przy okazji was odwiedzę. !!! Czy to nie świetny pomysł?!?

Początek

Zaczęliśmy szukać pracy po Wielkanocy. Najpierw napisałam cv, zarejestrowałam się na wszystkich portalach z pracą w UK i powysyłałam odpowiedzi na kilka ofert. Po ok. tygodniu dostałam odpowiedź od Lloydspharmacy. Po wymianie maili zakwalifikowałam się na telefoniczną rozmowę kwalifikacyjną, którą się bardzo stresowałam. Poszła jednak całkiem nieźle (jak zwykle, kiedy się czymś stresuję :)). Bardzo mila angielska pani powiedziała, że uważa, że jestm dobrym kandydatem, więc mieli by dla mnie ofertę w Lincolnshire, tylko muszę zdać egzamin językowy i spotkać się z managerem regionu.
Najbliższy termin egzaminu UBELT (o którym już wcześniej wiedziałam, że jest uznawany w branży) był za 4 dni. Kupiłam więc bilet i wyruszyłam w samotną wyprawę na daleką wyspę. Maniuch, który mnie wspierał i pocieszał przez cały proces stresowania się musiał zostać w Bydgoszczy, bo zdecydowaliśmy się nie ryzykować kosztów przelotu, w imię niepewnej i nie-wiadomo-kiedy-się-
zaczynającej pracy.

Pierwszym angielskim przystankiem było Bath, w którym organizowany jest egzamin. Nocleg miałam znaleziony dzięki couchsurfingowi, u samotnego brytyjskiego staruszka. Dziadek był w porządku, chociaż był bardzo dziadkowaty. Opowiadał mi dużo historyjek ze swojego życia i też dużo o studentach z Azji, którzy u niego nocowali. Muszę przyznać, że trochę mnie to zdziwiło. Całe mieszkanie było obwieszone zdjęciami trzech dziewczyn, Azjatek, które przyjechały na wymianę albo studia do Bath i mieszkały z nim i jego żoną przez kilka - kilkanaście miesięcy. Zdjęcia były w każdym pokoju, co najmniej kilka, podczas gdy zdjęć wnuczki znalazłam zaledwie 2... Gościu na początku opowiadał głównie o tych azjatyckich dziewczynach i o swojej wyprawie do Chin i Japonii, która była w zasadzie rewizytą. Wyraźnie traktował dziewczyny jak córki i był bardzo podekscytowany ich przeszłą obecnością w domu, chociaż minęło już 5-10 lat. Dopiero trzeciego dnia opowiedział mi coś o swojej prawdziwej rodzinie. Pokazywał mi też filmiki, jakie nakręcił będąc w Chinach, co było trochę nużące. Dopiero po tych wszystkich opowieściach przeszedł do opowiadania o sobie. Facet był brytyjskim żołnierzem, początkowo z poboru ale potem z wyboru. Walczył na Cyprze, w Afryce, był szkolony w dżungli na Borneo i w ogóle zwiedził pół świata. Interesował się też trochę historią. Jak rozmowa zeszła na drugą wojnę światową od razu powiedział, że ma duże poczucie winy, ze względu na to że Brytyjczycy zawiedli Polaków. Mówił, że uważa, że rząd postąpił wtedy bardzo źle i jego mama też tak uważała w czasie wojny (on sam urodził się w 1937) Jeśli Anglia nie chciała pomagać, nie powinna była robić Polakom nadziei. Dodał od razu, że rząd często robi coś co nie podoba się obywatelom i to jest właśnie jeden z przykładów. W szczególności rząd konserwatystów, którzy są idiotami :) Powiedział też, że jest jedna rzecz zła w byciu Brytyjczykiem - gdzie byś nie pojechał, na całym świecie, zawsze znajdzie się ktoś kto cię nie lubi :)

Wkurzał się też dużo na politykę, szczególnie konserwatystów, których nazywał Tory, co chyba było obraźliwe. W tym swoim oburzaniu był bardzo dziadkowaty - ekscytował się bez sensu i wykrzykiwał obelgi w kierunku telewizora dając mi rożne przykłady tego jak głupia jest partia konserwatystów i jak wszyscy politycy są idiotami.

Muszę przyznać, że nie wszystko rozumiałam z tego co mówił. Po pierwsze dlatego, że jako starszy pan, mówił trochę charkotliwie a po drugie, że jak się za bardzo ekscytował to mówił szybko i niezrozumiale. Jednak to co rozumiałam było najczęściej ciekawe, choć były to raczej oderwane od siebie anegdotki. A nawet jeśli nie sama historia była interesująca, to jego sposób patrzenia na świat.

Rozśmieszył mnie np. jedną niekonsekwencją. Jak mówił o sytuacji na Cyprze, to z wielkim wzburzeniem udowadniał mi, że Grecy nie mają żadnego prawa do wyspy. Jako argument miało służyć stwierdzenie, że Cypr jest daleko od Grecji, a blisko od Turcji, dlatego Turcy mają większe prawo do mieszkania tam i rządzenia wyspą niż Grecy. Od razu mnie rozśmieszyło, że Anglik używa argumentu odległości danej ziemi od stolicy kraju, jako determinanty praw do tej ziemi. Jednak jak przeszedł do Falklandów, byłam całkiem powalona ze śmiechu. Oczywiście prawo Wielkiej Brytanii do Falklandów było w jego opinii nieporównanie większe od prawa Argentyny to tych wysp. I tu jakoś argument odległościowy nie przyszedł mu do głowy :) :) Więc uważał argentyńskie akcje za najazd na brytyjską ziemię, oczywiście.

Samo miasto Bath, które zwiedzałam po egzaminie było po prostu piękne. Pięknie utrzymane, zbudowane na wzgórzach było po prostu malownicze. Wszystkie budynki w mieście (z bardzo nielicznymi wyjątkami na obrzeżach) były zbudowane z tego samego rodzaju kamienia - żółto-beżowego chyba piaskowca. Do tego sporo parków, które były naprawdę angielskimi parkami, z równiuteńkim, zieloniutkim trawnikiem i różnymi rodzajami drzew. Wiosenna zieloność na tle piaskowych budynków wyglądała pięknie. Do tego ogródki przy większości domów, stara katedra i charakterystyczne dla miasta szeregi domów zbudowane na planie okręgu albo półkola powodowały, że miasto było tak urocze jak to tylko możliwe.

Spędziłam w Bath w sumie 3 i pół dnia. Na początku koncentrowałam się na pierwszym zadaniu, czyli zdaniu egzaminu. Jednak gdy to już miałam za sobą, zaczęłam się niepokoić faktem, że moja przyszła pracodawczyni się nie odzywa. Wcześniej powiedziała mi tylko, że muszę spotkać się z managerem, bo to on decyduje gdzie i kiedy mnie zatrudnić. Nie powiedziała jednak gdzie i kiedy go spotkam... Byłam więc sama, w Anglii, bez biletu powrotnego, pracy, mieszkania, czekając na jakiś znak od potencjalnego pracodawcy i uzależniając cały mój przyszły los od telefonu, na który z utęsknieniem czekałam.

Podejrzewałam, że ta decydująca rozmowa będzie miała miejsce gdzieś w okolicy mojej przyszłej pracy, czyli w Lincolnshire. W poniedziałek ruszyłam więc na północ, do Newark w Nottinghamshire. Byłam umówiona z couchserfowymi gospodarzami, mieszkającymi we wsi Fenton w Lincolnshire. W poniedziałek też odezwałam się pani z Lloydsa i umówiła mnie na rozmowę na następny dzień (wtorek).

Kiedy starałam się o pracę w Murowanej Goślinie i przed rozmową kwalifikacyjną martwiłam się, że nie zrobię dobrego pierwszego wrażenia, Maniuch powiedział, że nie akurat o to nie mam się co martwić, bo wrażenie robię jak taran :) byłam na rozmowie kwalifikacyjnej w Lloydsie i to właśnie zrobiłam - wywarłam wrażenie jak taran.

Zaczęło się od tego, że nie byłam pewna, która rozmowa jest decydująca - ta telefoniczna, którą odbyłam jeszcze z Polski czy ta teraz. Stresowałam się więc przed tą pierwszą, a tymczasem ta druga okazała się być faktyczną kwalifikacją. Wydawało mi się, że po tej pierwszej rozmowie już wiadomo, że będę tam pracować i spotykam się tylko zapoznawczo, i organizuje się ją nie tyle, żeby faktycznie zdecydować o zatrudnieniu mnie, a jedynie po to, żeby ze mną pogadać sprawdzić czy na żywo nie jestem jakaś kompletnie beznadziejna, i ewentualnie wtedy zastanowić się, czy faktycznie mnie zatrudniać. Czułam się więc swobodnie i myślałam, że pracę mam już raczej załatwioną.

Gościu z którym rozmawiałam - elegancki pan ok. 40-45 lat - co prawda od razu zaczął, że chciałby usłyszeć jakie mam doświadczenie, co wiem o ich firmie i dlaczego właściwie miałby mnie zatrudnić, ale uznałam, że tak po prostu sformułował swoje pytania. Odpowiadałam więc spokojnie i szczerze, czyli z pełnią pewności siebie :) A on mi tu powtarzał coś, że JEŚLI zaoferuje mi pracę to to czy tamto... Nie byłam do końca pewna, czy ma na myśli, że praca jeszcze nie została mi zaoferowana i czy on dopiero podejmie tą decyzję, czy już ją podjął, więc się tym nie zrażałam, zwłaszcza, że w którymś momencie padło, że ceni pracowników, którzy są pewni siebie. Kontynuowałam więc rozmowę w takim tonie, że chcę wiedzieć jakie będą szczegóły, jakie godziny pracy, tak jakbym już tę pracę miała. W końcu wszystko ustaliliśmy i zapytał czy mam jeszcze jakieś pytania. Więc ja od razu z pytaniem, które od początku chciałam zadać i które wydawało mi się całkowicie naturalne: kiedy mogę zacząć? A on na to prawie spadł z krzesła :) :) coś tam się zająknął, że to zależy od tego czy zdałam ten egzamin językowy i powiedział, że musi zadzwonić do Rachel - tej babki, z którą rozmawiałam przez telefon.  W trakcie rozmowy telefonicznej (której byłam świadkiem) powiedział, że jestem idealnym kandydatem, że nigdy nie miał jeszcze tak pewnej siebie osoby, która się na rozmowie kwalifikacyjnej wprost zapytała kiedy może zacząć :):) Powiedział też że mój angielski jest bardzo dobry i że jeśli nie zdałam tego egzaminu językowego to on zje swoje biurko, bo chce mnie zatrudnić i nie chce żadnych przeszkód.

:D

no, i tak dostałam pracę :D

Umówiłam się, że zaczynam w następny poniedziałek, czyli 23 maja, w Bostonie w Lincolnshre. Najpierw muszę przejść ok. 2 miesięczny trening i zdać egzamin, a potem będę już pracować normalnie, jako farmaceutka. Tymczasem spędzałam czas w gospodarstwie w Fenton.