poniedziałek, 26 grudnia 2011

Trzeba być twardym a nie miętkim

Ostatnio unikam pracowego tematu, nie dlatego, żeby nie było co opowiadać - w końcu to praca wypełnia mój czas, więc coś się w tym czasie dzieje. Nie piszę jednak, żeby się nie dołować. Atmosfera w pracy jest ciężka i nerwowa. Wszyscy zestresowani i bezsilni wobec nadmiaru pracy, oczekiwań i niedoboru zasobów, głównie ludzkich. Najgorsze już co prawda za nami, bo od początku grudnia mamy nową managerkę, ale sytuacja poprawia się nieznacznie i powoli. Nowa managerka nie pracuje szybciej ani dłużej niż stara, więc siłą rzeczy nie może zrobić więcej. Trwamy więc w konieczności wyboru pomiędzy tym co mieliśmy zrobić dwa dni temu, a tym co musi być koniecznie skończone do wczoraj. Pracuję więc pod dużą presją,w atmosferze frustracji i beznadziei.

Wygląda na to, że to się w najbliższym czasie nie zmieni, a właśnie przed świętami mój okres próbny został pozytywnie zakończony, więc będę tak pracować jeszcze przynajmniej 1,5 roku. W związku z tym muszę wyhodować sobie skorupkę chroniącą przed toksyczną frustracją i znaleźć sposób na znalezienie się w zaistniałych okolicznościach.

Uważam ogólnie, że poczucie szczęścia i zadowolenie Człowieka z jego Życiowej Sytuacji jest całkiem niezależne od Sytuacji. Zależy natomiast wyłącznie od Człowieka, czyli jego podejścia i usposobienia. I to jest moja obecna myśl przewodnia.

Zamiast narzekać jak mi ciężko, skupię się na tym, co mogę skorzystać na tej pracy, a potencjalnych korzyści jest sporo.
Jedna wynika już z treści tego wpisu - jestem jeszcze bardziej odporna na stres i presję.
Mój angielski z wolna się poprawia, choć głównie w rozumieniu ze słuchu. Mówię prawdopodobnie tak samo słabo jak wcześniej. Samo przebywanie w anglojęzycznym środowisku nie powoduje, że nowe słówka i poprawna wymowa sama wchodzi do głowy.
Uczę się dużo tego, czego powinnam była się nauczyć na studiach. Najwięcej chyba dają kursy CPPE. CPPE to centrum kształcenia ustawicznego farmaceutów, które oferuje materiały szkoleniowe (i później testy potwierdzające zdobycie wiedzy) z różnych dziedzin wiedzy farmaceutyczno-medycznej. Nie jestem z nich tak zadowolona, jak mi się na początku wydawało, że będę. Kursy te są skonstruowane inaczej niż materiały z których korzystałam na studiach. Nie zawierają całej wiedzy, jaką mam przyswoić w danym kursie. Są raczej przeglądem potrzebnych do nauki źródeł. Podpowiadają skąd wziąć informacje i podsumowują najważniejsze fakty. Żeby więc taki kurs ukończyć trzeba się nalatać po internecie i przekopywać przez stosy artykułów i innych materiałów, często tracąc czas na czytanie zbyt szczegółowych i nie bardzo potrzebnych danych. Musze przyznać, że ostatecznie, po obejrzeniu, choćby pobieżnym, podanych źródeł faktycznie dużo się dowiaduję. Więc ten sposób nauki nie jest nieskuteczny. Ale jest czasochłonny i niewygodny. Być może fakt, że chcę wszystko mieć podane na tacy świadczy o moim lenistwie, ale jednak przyswajanie gotowej i wyselekcjonowanej dla mnie wiedzy wydaje mi się bardziej efektywnym wykorzystaniem mojego ograniczonego czasu.

Moja praca polega między innymi na odpowiadaniu na pytanie "czy mogę wziąć ten lek razem z innymi lekami, które biorę". W związku z tym zmuszona byłam nauczyć się wszystkich interakcji w jakie wchodzi syrop na kaszel :) Jest bardzo fajna strona: http://www.medicines.org.uk/emc/ która podaje informacje na co dany lek warto stosować, a  jakie są niebezpieczeństwa. Zaletą jest to, że podaje tylko te istotne informacje, a nie wymienia wszystkich możliwych, prawdopodobnych i teoretycznych działań niepożądanych jakie kiedykolwiek wystąpiły albo mogą wystąpić - co często się zdarza w polskich źródłach. Wada jest taka, że nazwę leku (składnika aktywnego) trzeba dobrze wpisać po angielsku. Polecam niniejszym wszystkim zainteresowanym.


Postanowienie noworoczne mam takie, żeby się zmobilizować i po pracy jednak poświęcić trochę czasu i się pouczyć. Czy to angielskiego czy to czegoś o lekach, ale jednak, żeby coś porobić konstruktywnego. Ostatnio z powodu ciężaru pracy i poziomu stresu skupiłam się bardziej na tym, żeby w pracy jak najwięcej pracować, a w domu spoczywam na laurach, zadowolona z siebie, że udało mi się przetrwać kolejny dzień na polu bitwy z czasem. Tymczasem skutek tego jest taki, że z wyjazdu da Anglii wynoszę głównie zmęczenie... Nie tracąc więc więcej czasu zabieram się do nauki! :)


niedziela, 27 listopada 2011

Kominy

Dzisiejszy temat to angielskie kominy. Miasteczka w całej Anglii zbudowane są z domów z czerwonej cegły, które mają dwie cechy: białe okna i właśnie kominy. Kominy są nieodłączną częścią tutejszego krajobrazu. Przyjmują najróżniejsze kształty, rozmiary i formy. Występują w kilku kolorach. Nie wiem czy są nadal używane. Pewnie tak, bo w każdym domu jest piecyk gazowy do ogrzewania wody w bojlerze. Przypuszczam, że mało kto zwraca na nie uwagę, ale mi się wydaje, że w swej zbiorowości stanowią pewnego rodzaju dzieło sztuki. Zapraszam do oglądania: galeria KOMINY

niedziela, 6 listopada 2011

Polskie Wszystkich Świętych

Jesteśmy w Polsce. Wszystkich Świętych jak co roku.
Pomyślałam, że to trochę nie fair, że jeżdżąc po obcych krajach ekscytujemy się zwykłą rzeczywistością - fotografujemy ją, rozmawiamy o niej i usiłujemy zrozumieć. Tymczasem obok rodzimej rzeczywistości przechodzimy obojętnie. Czas to zmienić. Tym razem zdjęcia z chyba wyłącznie polskiego zwyczaju świętowania Wszystkich Świętych. Z komentarzem dla anglojęzycznych oglądających.

poniedziałek, 24 października 2011

Weekend z Davidem i Jane

Pamiętacie Davida i Jane, u których spędziliśmy pierwszy tydzień w Anglii? Odwiedziliśmy ich w ten weekend i udaliśmy się wspólnie do Parku Narodowego Peak District. Wycieczka bardzo udana, zwłaszcza, że David wszystko nam opowiadał i tłumaczył. Robił więc za przewodnika z dodatkową zaletą, że mówił nie tylko o mijanych atrakcjach, ale też na wszystkie inne tematy. Bardzo dobrze się czuliśmy w ich towarzystwie - tak samo jak poprzednim razem.

Peak District to park leżący pomiędzy kilkoma dużymi ośrodkami miejskimi. Zrozumiałe więc, że park jest oblegany przez turystów. Tym razem jednak nie było bardzo tłoczno i chodziło się z przyjemnością.
Peak District National Park
Sheffield jest nie tylko dużą aglomeracją miejską ale też zagłębiem  górniczo hutniczym - obecnie niezbyt aktywnym - kopalnie i huty zamknięto za rządów Margaret Thatcher i nadal jest tam dość duże bezrobocie.

Chodziliśmy po północno-wschodniej części parku. dokładnie po tym terenie: http://maps.google.co.uk/
Były tam piękne wrzosowiska - niestety już przekwitłe :( i ciekawe skalne formacje, spotykane w Polsce tylko w pobliżu wysokich gór. Krajobrazy ładne, choć podziwianie było nieco utrudnione przez wiszącą mgłę i chmury. Najpierw przeszliśmy się przy brzegu klifu podziwiając odsłonięte, urwiste skały. Potem szliśmy przez otwarte, wietrzne wrzosowiska. Krajobraz był jak wyjęty z Narnii - dokładnie ze Srebrnego Krzesła, gdzie dzieci idą przez wietrzne pustkowia porośnięte niską roślinnością i usiane skałami, natrafiając od czasu do czasu na skaliste pagórki. Pomiędzy skałami można było nieco odpocząć od urywającego głowę wiatru. Porównanie nasuwało mi się same.
Po południu zeszliśmy w dolinę, będącą polodowcowym wąwozem. Niezbyt strome zbocze było pokryte szarymi gazami, pomiędzy którymi powykręcane dęby walczyły o przetrwanie. Krajobraz bardzo sielski i ładny. Na koniec zostaliśmy zawiezieni i oprowadzeni po Creswell Crags. Jest to zespół jaskiń zamieszkałych przez ludzi w epoce lodowcowej. Po dniu pełnym wrażeń poszliśmy na wspólny obiad (Maniuch spróbował lokalnego piwa - podobno dobre) i w końcu trzeba było się pożegnać.

Zdjęcia w galerii

poniedziałek, 17 października 2011

Brytyjscy Polacy

Jak już przy narodowościach jesteśmy, postaram się naskrobać coś o tutejszych Polakach.
Byliśmy pytani o to jak sobie radzą nasi rodacy na obczyźnie, odkąd przyjechaliśmy i jak dotąd unikaliśmy odpowiedzi, wykręcając się brakiem danych :) Nadal nie mamy jakiś super danych i nie nawiązaliśmy kontaktów z żadnymi polakami poza Mileną, którą poznałam zaraz pierwszego dnia i panią krawcową, do której telefon dała mi zagadnięta w sklepie Polka.
Mamy za to trochę obserwacji, którymi można by się podzielić.

Po pierwsze Polaków jest tu, szczególnie w Bostonie, bardzo dużo. Są wszędzie - polski słyszy się na ulicach, w sklepach, w przychodniach, w różnych przedsiębiorstwach itd. Jak już wcześniej pisałam w Bostonie z kupieniem polskich produktów nie ma problemu. Są polskie sklepy z jedzeniem i polska półka w supermarkecie. Jest polski fryzjer, kosmetyczka, solarium, można nawet kupić "Życie na gorąco". A im bliżej lokalnej fabryki, tym częściej słyszy się rozmowy po polsku. W centrum miasta polski słychać równie często jak angielski, a na osiedlach domków jednorodzinnych - znacznie rzadziej. Nie mam na to żadnych twardych statystyk, ale myślę, ze znaczna większość tutejszych Polaków to tania, niewykwalifikowana siła robocza. W fabryce podobno 80% pracowników to Polacy. Jest też sporo ludzi pracujących normalnie w usługach i trochę przedsiębiorców prowadzących sklepy z polskimi produktami i inne biznesy. Obok tego jest grupa emigrantów specjalistów - jak na razie poznałam czworo polskich farmaceutów (poza mną), ale w przychodni jest też jeden polski lekarz, i jak sądzę w innych dziedzinach też są polscy specjaliści.
W grupie niewykwalifikowanych pracowników Polacy są znaczną większością. Poza Polakami są jeszcze Litwini i Łotysze, trochę Portugalczyków i jeszcze inne nacje, ale ich liczba w porównaniu do Polaków jest raczej mała. Pracownicy wykwalifikowani są bardziej zróżnicowani etnicznie. Farmaceutów angielskich poznałam dotychczas zaledwie czworo...  Poznałam za to kilkoro Włochów, Litwinek, Łotyszy, Afrykanów (z Kenii, Ghany, RPA i innych krajów), Hindusów, Rumunów i innych...

Polacy wykwalifikowani wtapiają się w społeczeństwo, więc o nich wiem najmniej. Polacy niewykwalifikowani są bardziej widoczni, i niestety chwały krajowi nie przynoszą. Po pierwsze nie mówią po angielsku, co wszystkich drażni. Do apteki przychodzą i ani dzień dobry nie powiedzą, tylko "polish?, polish?" powtarzają. Anglicy są moim zdaniem twardzi w tolerowaniu tego najazdu, ale i tak czasem im się wymsknie, że to nie jest grzeczne... Każda przychodnia posiada przynajmniej jedną recepcjonistkę mówiącą po polsku - inaczej nie mogliby pracować. Nie anglojęzyczni Polacy mieszkają w tanich mieszkaniach w centrum, kupują w polskich sklepach, piją polskie piwo pod kościołem. Na naszej ulicy są głównie Polacy. Polacy zasiedlili też inne rejony miasta, ale to raczej ci, którzy znają angielski na tyle dobrze, żeby dostać trochę lepszą pracę. Wiele rozmów zaczyna się po angielsku, a kończy po polsku - np. pan który nam wypożyczał samochód zaczął po angielsku:
-good morning is that mr Kopkowski?
-speaking
-dzień dobry, dzwonię w sprawię samochodu...
Ja tak samo gadam - zaczynam po angielsku, a jak mi dadzą receptę i przeczytam nazwisko to już się nie wygłupiam z tym angielskim :-D
W parku też toczą się rozmowy po polsku. raz usłyszałam fragment, który mnie rozbawił:
"-a co Tusk zmieni? Tusk nic nie zmieni!" :):)
Także ogólnie Polacy opanowali miasto i sobie w nim żyją. I rodzą dzieci. W lokalnej szkole jest ponoć więcej polskich dzieci niż angielskich. Jeden nauczyciel powiedział Maniuchowi, że w jego klasie używa się 7 języków, takie jest etniczne zróżnicowanie. Dzieci z resztą są najciekawszym zjawiskiem bo często są całkiem dwujęzyczne. Maniuch opowiada, że do charity przychodzą rodziny, rozmawiające z dziećmi po polsku, a potem dziecko odzywa się do niego, jako obsługującego, perfekcyjnym angielskim.

sobota, 15 października 2011

Narodowościowe okulary

Nie jestem z tego zadowolona, ale chyba czas przestać udawać, że jest inaczej. Muszę przyznać, że odkąd jestem za granicą, czyli od początku tego roku, patrzę na świat z jednego punktu widzenia - z perspektywy Polki.
Wszystko oglądam przez pryzmat swojej polskości. Towar w sklepach oglądam jako "to co można kupić w Anglii" mijane budynki jako "to co budują w Anglii". Oglądając telewizję oglądam angielską telewizję i dowiaduję się o czym się mówi Anglii, a nie co się stało na świecie. Nie mogę się od tego uwolnić. Najgorsze chyba, że spotykanych ludzi postrzegam jako Anglików, a dopiero później osobne osoby. O poznanych osobach myślę: "ten Anglik jest taki", a tamta Angielka jest taka. A ta, to Polka i jest taka. I jeszcze poznałam jedną Ukrainkę. I Włocha. A ta też jest Angielką.
Przyłapuję się na tym, że (niczym własna babcia) pierwsza informacja jaką chcę poznać o nowej osobie to jej kraj pochodzenia. Dopiero to pozwala mi jakoś myśleć o osobie.

Wszystko co tu nowego spotykam, czego się dowiaduję i co poznaję przyrównuję do Polski, także raczej rozważam cały czas jakie są różnice i podobieństwa niż po prostu się czegoś dowiaduję.
I gadam stale o Polsce.

Już w Stanach mieliśmy z tym problem. Poznaliśmy tam amerykański sposób patrzenia na świat i na swój kraj i zazdrościliśmy Amerykanom dumy z ich kraju, zupełnie niezależnej od obiektywnej wartości tegoż. Ciągle myśleliśmy o tym, że Polacy nie potrafią być dumni z Polski i jedyne co potrafią to na nią narzekać i mówić wszystkim, jaką to smutną i ciężką mieliśmy historię i jak smutno i ciężko się w Polsce żyje. I myśleliśmy o tym polskim pesymizmie i narzekaniu bardzo źle. Po czym za każdym razem jak ktoś nas zapytał o Polskę, opowiadaliśmy o niej i o Polakach dokładnie w taki sam sposób - prezentowaliśmy wizję smutnego i ciężko doświadczonego przez lata kraju, który jednak jakoś trwa, chociaż co to za trwanie... Chyba najbardziej jaskrawym przykładem był jeden wieczór u Pani Elżbiety, który spędziliśmy na wspólnym narzekaniu na to, że Polacy stale narzekają na Polskę i o tym jak w tej Polsce jest (nędznie). Rozmowa wyszła sama z siebie i bardzo dobrze się gadało... A potem sobie uświadomiliśmy, że to co robiliśmy przez ostatnich kilka godzin to dokładnie to co nam się nie podoba.

Teraz w pracy też cały czas porównuję wszystko do Polski i mam wrażenie, że niczego nie uczę się i nie poznaje takim jakie jest, ale wszystko jest lepsze, gorsze, albo po prostu jakieś w porównaniu do tego co jest w Polsce.

Oczywiście z jednej strony można powiedzieć, że to jest całkowicie naturalne - nowe doświadczenie jest nowe dlatego, że jest inne od tego co było wcześniej, od tego co znane, czyli starego. Decyzję o emigracji podjęliśmy między innymi dlatego, że chcieliśmy doświadczyć czegoś nowego, znaczy innego od tego co było wcześniej. Główna zmiana jaka nastąpiła to zmiana kraju, więc naturalnie inność jaką tu spotykamy wkładamy do worka o nazwie "Anglia" i wyrabiamy sobie zdanie na temat tego jaka jest Anglia - w porównaniu do tego jaka jest Polska.
Mimo tego, że w pewnym stopniu jest to naturalne i zrozumiałe, jestem z tego swojego polskiego sposobu postrzegania świata niezadowolona - mam wrażenie, że wpadam w skrajność i wszystko musi mieć przyporządkowaną narodowość. Żaden mijany dom nie jest po prostu ładny - jest to raczej angielski, ładny dom. Żaden zwyczaj nie jest po prostu ciekawy - jest to ciekawy, angielski zwyczaj. i tak ze wszystkim. W ten narodowościowy pryzmat, przez który patrzę na świat, wpisują się też spotykani ludzie - Anglicy, Polacy i inni imigranci. Staram się unikać zakładania, że ktoś coś myśli albo robi dlatego, że jest danej narodowości, ale nie za bardzo mi się to udaje. Na przykład ostatnio Debbie narzekała na jednego polskiego farmaceutę, że jest sztywny i trzyma się zbyt dosłownie wszystkich przepisów - był to opis zachowania tej osoby i jej podejścia do pracy i to, że chłopak jest Polakiem nie ma tu nic do rzeczy. Ja jednak się zdziwiłam, że Polak ma takie podejście do przepisów, bo my w Polsce... i tu zaczęłam opis jak to polskie prawo jest niekonsekwentne i nikt rozsądny się go nie trzyma i ogólnie to Polacy rzadko się prawem i przepisami przejmują... I tak mój narodowościowo-stereotypowy punkt widzenia się ujawnił. Nie jestem z tego zadowolona. Wolałabym myśleć o sobie, że potrafię wznieść się ponad przestarzałe i niemające racji bytu podziały narodowościowe  postrzegać ludzi i zdarzenia takimi jakie są, a nie dodawać do wszystkiego przymiotnik odpowiadający krajowi pochodzenia. Oceniać na podstawie innych cech, niż narodowość i przede wszystkim nie kierować się stereotypami. A tu nici.

niedziela, 2 października 2011

Co mi się tu nie podoba

Tym razem napisze trochę o tym co mi się nie podoba i co mnie dołuje. Mogę ogólnie powiedzieć że są dwie rzeczy, które mi się nie podobają. Chociaż przymierzając się do tego wpisu myślałam, że napiszę co mi się nie podoba w Anglii, wychodzi na to, że to co mi się nie podoba nie jest wcale angielskie :).  Numer jeden to czynniki korporacyjne - więc międzynarodowe a numer dwa to czynniki... polskie.

1.Nie podoba mi się, że stale nie mam czasu i jestem ciągle zmęczona. Pracuję codziennie 9 godzin i ani na chwilę nie przestaję pracować na pełnych obrotach. Pracy dla farmaceuty (i dla innych pracowników z resztą też) jest tak dużo, że nikt ani na chwilę nie przestaje pracować. Muszę więc przez cały czas być maksymalnie skupiona, zwłaszcza, ze wszystko dzieje się w obcym języku. Co gorsza pracuję na stojąco. Podczas całego dnia pracy mam prawo do przerwy w trakcie której co prawda i tak pracuję, ale mogę sobie usiąść - poza tym cały czas stoję sprawdzając niekończący się stos koszyczków z lekami. Bolą od tego nogi i plecy i potęguje to moje zmęczenie samą pracą. Poza tym uniemożliwia to nam chodzenie na spacery po pracy co jest jeszcze gorsze.

Mamy w aptece jedno krzesło, którego mogłabym używać w czasie pracy. Zagrabiłam je zaraz drugiego dnia, jak się zorientowałam jakie tu mają wobec mnie plany. Niestety następnego dnia, gdy chciałam powtórzyć ten manewr managerka powiedziała mi, że nie mogę brać tego krzesła bo stanowi to zagrożenie BHP jak na nim siedzę -że niby siedzę w przejściu. Argument był absurdalny, bo siedząc nie zajmuję wcale więcej miejsca niż stojąc, ale niestety bitwę przegrałam. Podjęłam jeszcze pewne próby walki o prawo moich nóg do życia bez bólu, ale niestety nieudanych. Jedyne co udało mi się osiągnąć to prawo do siedzenia podczas sprawdzania przygotowanych tacek z lekami dla domów opieki albo osób niepełnosprawnych - to sprawdzanie zajmuje więcej czasu i miejsca, i odbywa się bardziej z tyłu apteki. Mogę więc siedzieć na tym krześle przez kilka godzin, może wyszedłby jeden dzień w tygodniu czasu pracy i to tylko wtedy, kiedy nikt inny go nie używa. Krzesło jest bowiem przeznaczone do pracy przy komputerze, która następuje ok. 2 razy w tygodniu i trwa 2-4h.

Poza czynnikiem bolących nóg, na moje ogólne wykończenie wpływa ilość pracy do zrobienia. Polityka firmy zakłada wyciskanie z pracowników wszystkiego co się da i tego co się nie da też. Ilość pracowników jest więc tak obliczona, żeby było ich zawsze o trochę za mało, także ze wszystkim trzeba się spieszyć i praca nigdy nie jest skończona. Poza tym - i to jest kolejna irytująca rzecz- polityka firmy nie zakłada zatrudniania dodatkowych pracowników (albo płacenia obecnym za nadgodziny) gdy ktoś idzie na urlop albo jest chory. Czyli jak kogoś nie ma, to jest jeszcze mniej ludzi do wykonania tej samej pracy.
To wszystko składa się na moje permanentne wyczerpanie, skutkujące kładzeniem się spać o 21 i wyglądaniem jak warzywo w czasie między pracą a spaniem. Biedny Maniuch karmi mnie i pielęgnuje jak przychodzę, w nagrodę dostając tylko pogłaskanie mdlejącą ręką i wdzięczność w sercu...


Ja nie czuję się tym natłokiem pracy i co raz bardziej absurdalnymi wymaganiami jakoś osobiście dotknięta. Do wszystkiego co tu, w Anglii, spotykam podchodzę z dużym dystansem i rezerwą. Raczej obserwuję jak to działa i jak ludzie reagują niż sama się przejmuję. Jednak inni pracownicy biorą to bardziej do siebie. Właśnie z powodu coraz bardziej niewspółmiernych oczekiwań do możliwości załogi, moja managerka złożyła rezygnację i za miesiąc odchodzi z pracy. Stwierdziła, że spełnienie wszystkich oczekiwań i obowiązków jakie są na nią nakładane jest niemożliwe przy tej ilości zasobów, głównie ludzkich, i ma dość życia pod nieprzezwyciężalną presją. Decyzja oczywiście trudna, zwłaszcza, że nie znalazła jeszcze nowej pracy, więc powoduje silne reakcje emocjonalne - Debbie wylewa teraz całą frustrację narzekając na głupotę firmy i wypominając jej wszystkie błędy i niedoskonałości. Ja traktuję to nadal na zasadzie ciekawostki, ale też dowiaduję się wielu rzeczy o funkcjonowaniu firmy -  wielokrotnie rzeczywiście absurdalnych. Jedyne czego wtedy żałuję, to że nie umiem jednocześnie pracować i słuchać rozmów innych pracowników - mój angielski, choć coraz lepszy, nie jest jeszcze wystarczająco dobry, żeby rozumieć czyjąś rozmowę bez dużego skupienia na niej.

2. Druga rzecz, która mnie załamuje to że tak mało wiem. Zderzenie poziomu mojego przygotowania do pracy z panującymi tu standardami i oczekiwaniami spowodowało drastyczne pogorszenie się mojej opinii o polskim szkolnictwie wyższym i zarazem zdołowanie obawą o niesprostanie wymaganiom. Już pisałam, że jestem zdumiona brakami we własnej wiedzy- niestety im dłużej pracuję, tym więcej tych braków widzę i tym wyraźniej sobie uświadamiam, jak daleko w polu jest w Polsce cała branża farmaceutyczna, w tym poziom kształcenia. Niestety wiedząc o tym, że lekarze są w Polsce uczeni przez tych samych "specjalistów", obawiam się co raz bardziej o to, czy leczenie się w Polsce może komukolwiek wyjść na zdrowie... No dobrze, ale przejdźmy od narzekania do konkretów

Czego mianowicie mi brakuje? Przede wszystkim polskiej służbie zdrowia (i za razem mnie, w tejże służbie wykształconej) brakuje ustalonych procedur i standardów oraz rzetelnych źródeł informacji. Schematów postępowania, popartych jakimiś wiarygodnymi źródłami/badaniami. Z tego powodu w Polsce można usłyszeć różne zalecenia od różnych lekarzy, a w aptekach panuje całkowita samowolka. Już na stażu w Poznaniu zauważyłam, że jakkolwiek nasza kierowniczka potrafiła doradzić w wielu problemach i orientowała się w stosowanych lekach, tak źródła jej wiedzy stanowiły przede wszystkim doświadczenia własne i znajomych, poparte jedynie odrobiną wiedzy o samych lekach, pozwalającej z tych doświadczeń wybrać te z większym prawdopodobieństwem skuteczności. Młodzi farmaceuci uczą się od od starszych kolegów "sprytnych sposobów" na leczenie, a nie mają dostępu do solidnej, obiektywnej i zoptymalizowanej WIEDZY i procedur. Opierają się na tym co od kogoś usłyszeli i na opisach produktów dostępnych w aptece, które nie są przez nikogo kontrolowane i mogą zawierać całkowicie wyssane z palca informacje. Produkty, które są bez recepty, nawet te, które nie są suplementami diety, nie podają informacji jak i na co można je stosować, a kiedy iść do lekarza. Studia farmaceutyczne nie uczą w ogóle diagnostyki, więc aptekarze nie mają wiedzy, pozwalającej ocenić, czy prezentowane przez pacjenta objawy to coś poważnego, czy coś nadającego się do samoleczenia. Nic więc dziwnego, że mało co jest w Polsce dostępne bez recepty - nikt nie daje niedouczonym farmaceutom prawa do decyzji o tym, co można bezpiecznie leczyć bez zawracania głowy lekarzowi. Co więcej dowiedziałam się tutaj, że wiele leków, które są w Polsce tylko na receptę, jest owianych w społeczeństwie, ale też w środowisku farmaceutycznym mitem niebezpieczności, jak się okazuje opartym właściwe na niewiedzy i zakładaniu, że lepiej nie ryzykować, niż na jakiś konkretnych informacjach.

Na przykład tzw. "antykoncepcja po" czyli tabletki z dużą dawką gestagenów zapobiegające ciąży, sosowane do 72h po stosunku. W Polsce tylko na receptę i postrzegane jako niebezpieczna, powalająca dawka hormonów rozwalająca kompletnie równowagę hormonalną i powodująca nie wiadomo jakie spustoszenie w organizmie. Do tego jej działanie (jak się uważa nad Wisłą) ma polegać na uniemożliwianiu zagnieżdżenia się zapłodnionego jajeczka w macicy. Okazuję się, że NIC z tego nie jest prawdą. Dawka hormonów w tych tabletkach jest duża w stosunku do tabletek antykoncepcyjnych, ale nie dość duża, żeby spowodować jakiekolwiek negatywne zmiany z gospodarce hormonalnej kobiety. Jedynym przeciwwskazaniem do stosowania jest ciężka niewydolność wątroby i ostra porfiria. Jedyne zmiany w organizmie jakie są przez tabletkę wywoływane, to zatrzymanie jajeczkowania  i możliwość wywołania miesiączki w ciągu 7 dni od wzięcia tabletki (16% pacjentek) albo 3 dni wcześniej lub później niż normalnie (50% pacjentek). Co więcej gestageny zawarte w tabletce są całkowicie bezpieczne dla zygoty i płodu - jeśli kobieta już jest w ciąży i weźmie tabletkę, dziecku nic się nie stanie, ciąża będzie trwała bez przeszkód. Działania niepożądane to możliwość mdłości (14% pacjentek) i wymiotów (1% pacjentek). Nie ma przeciwwskazań do tego, żeby tabletkę stosować więcej niż raz w danym cyklu i nie daje ona zabezpieczenia antykoncepcyjnego na dłużej niż 5 dni. Nie ma też przeciwskazań do tego, żeby tabletkę stosować u dzieci (w Lincolnshire dziewczynkom od 13 roku życia tabletkę może wydać farmaceuta, poniżej - lekarz). I teraz uwaga - to co tu napisałam wiem z artykułu naukowego, popartego wieloma badaniami klinicznymi, a nie od pani kierowniczki, której się wydaje, że wszystko będzie dobrze. I to robi dużą różnicę. Muszę tu przyznać, że sama jak to pierwszy raz czytałam, nie mogłam uwierzyć i wszystko się we mnie buntowało - jak to, to nie wiedzą w tej Anglii, jakie te tabletki są wyniszczające? Podejrzewałam, że to jakaś Zachodnia propaganda i obyczajowa zgnilizna. Artykuł jednak był naprawdę dobrze uźródłowiony i poszukałam jeszcze innych publikacji -szystkie potwierdzały te same informacje. W końcu zastanowiłam się, skąd właściwie wiem, że "antykoncepcja po" jest niebezpieczna i wyszło mi, że "tak słyszałam"...  A na studiach zdaje się, że w ogóle o tym nie było.

Inny przykład do kremy i spraye steroidowe. O kortykosteroidach było na studiach dużo. Uczyliśmy się o wszystkich zagrożeniach i działaniach niepożądanych i to oczywiście dobrze. Jednak tu, w Anglii, dowiedziałam się nie dawno, że to czego się uczyłam w Polsce, może i ma znaczenie teoretyczne, ale nie ma żadnego przełożenia na praktykę. Uczenie farmakologii w Polsce nie zakłada rozróżnienia na działania niepożądane częste i rzadkie i też nie mówi po jakim okresie stosowania danego leku dane działania może wystąpić. Nie uczy się też które konkretnie leki są bardziej, a które mniej skuteczne i niebezpieczne. Tutaj mam dostęp do praktycznych informacji. Dopiero tu dowiedziałam się, że hydrokoryzon jest całkowicie bezpieczny do stosowania przez tydzień, np. na ugryzienia owadów., co w Polsce jest uważane, ze nadużywania sterydów i wystawianie się na poważne niebezpieczeństwo. Ogólnie też wiedza, do której mam dostęp tutaj jest dużo lepiej zorganizowana:
tu link do artykułu na wikipedii, który napisałam podczas studiów: http://pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Kortykosterydy&oldid=13060396
A tu do artykułu który napisałam po przeczytaniu (i tak tylko części) informacji z BNFu: http://pl.wikipedia.org/wiki/Glikokortykosteroidy
różnica w szczegółowości i praktyczności informacji jest ogromna. Ale chyba najbardziej mnie załamało, jak czytałam to:

"Nagłe odstawienie kortykosterydów może doprowadzić do ostrej niewydolności nadnerczy, spadku ciśnienia, a nawet śmierci[1].
U pacjentów z posteroidową niewydolnością nadnerczy standardowe znieczulenie przed operacją może spowodować nagły, znaczny spadek ciśnienia[1]. Anestezjolog musi wiedzieć czy pacjent zażywa lub niedawno odstawił kortykosteroidy. Jeśli tak, powinien odpowiednio zwiększyć ich dawkę (lub je podać, jeśli zostały już odstawione) przed znieczuleniem pacjenta[1].
Schemat postępowania dla pacjentów przyjmujących 10mg prednizolonu dziennie (lub równoważną ilość innego kortykosteroidu) przez ponad trzy miesiące jest następujący[1](...):

Otóż wyobraźcie sobie, że ze studiów w Polsce nie wyniosłam informacji o tym, że znieczulenie jest niebezpieczne dla pacjentów biorących sterydy... Jak w takich warunkach lekarz, mógłby zaufać koledze farmaceucie, że mu dobrze doradzi w sprawach stosowania i zagrożeń terapii lekowej? Szkoda słów...

Wracając jednak do tego co mnie dołuje na co dzień, to jest to niemożność odpowiedzi na pytania pacjentów.
-Nie umiem rozpoznać prezentowanych mi codziennie zmian skórnych. O leczeniu tychże też mam raczej blade pojęcie.
-Nie wiem w jakie interakcje wchodzą ze sobą leki. To na szczęście mogę zawsze sprawdić w poręcznym BNFie.
-Nie wiem jakie dawki są bezpieczne, a jakie niebezpieczne i co dla kogo. Dziś np. wyczytałam, że ibuprofen w dawkach powyżej 1,2g dziennie powoduje wzrost ryzyka zawału serca. Nie przypominam sobie, żebym na studiach uczyła się o potencjalnym negatywnym działaniu leków przeciwzapalnych na serce, a tu proszę, okazuje się, że poza ibuprofenem w dużych dawkach, diklofenak i celekoxib są przeciwwskazane w niewydolności sercowej i chorobie niedokrwiennej.
-Nie wiem jak objawiają się działania niepożądane leków. Nawet jak wiem jakie są możliwe działania niepożądane, to często nie umiem ocenić, czy to co mi pacjent opisuje jest tym działaniem czy nie. -Nie wiem też, które skutki uboczne są częste, a które prawie nigdy się nie zdarzają; które są poważne, a które same miną.
-Nie wiem które leki działają silniej od innych z tej samej grupy...

Spotykam się też z masą bardziej szczegółowych pytań i wątpliwości na które zwyczajnie nie wiem co odpowiedzieć. Wstydzę się swojej niewiedzy i wyprowadza mnie ona z równowagi. Zwłaszcza w obliczu moich wiecznie dobrych osiągów na studiach. Tak jak już pisałam ostatnio - coraz bardziej przeraża mnie świadomość, że osoba z moim poziomem wiedzy, uchodzi w Polsce za dobrze wykształconą i poinformowaną...

Byle jaka edukacja przyczynia się do zwyczajnie kiepskiej jakości świadczonych w Polsce usług farmaceutycznych. Nic dziwnego, że aptekazre w Polsce są szanowani (jeśli w ogóle) raczej jak szanuje się doświadczoną sąsiadkę, a nie są postrzegani jak profesjonaliści. Moim zdaniem po prostu dlatego, że profesjonalistami nie są. Brak im rzetelnych podstaw do świadczenia profesjonalnych usług.

Czy uważam, że można by do przeładowanych studiów farmaceutycznych dodać jeszcze te wszystkie rzeczy, jakich mi teraz brakuje? Moim zdaniem tak. Szczególnie, jakby się wyrzuciło wielogodzinne ćwiczenia powtarzające wiedzę z poprzednich przedmiotów, np. z chemii analitycznej. Nie narzekam na chemię analityczną - uważam, że taki przedmiot musi być na studiach, ale też uważam, że został wystarczająco dobrze nauczony za pierwszym razem. To chyba nie jest tylko moja obserwacja, że po tym jak przerobiliśmy syntezę i analizę chemiczną na drugim roku przerabialiśmy ją jeszcze raz na chemii leków, bromatologii, syntezach i tokskologii (i pewnie jeszcze na kilku innych przedmiotach). Parę godzin tygodniowo z każdego z tych przedmiotów, po to żeby jeszcze raz i jeszcze raz poćwiczyć miareczkowanie. A można się było w tym czasie nauczyć nieco praktycznej wiedzy o leczeniu lekami...

poniedziałek, 5 września 2011

Boston Stump


Katedra w Bostonie pod wezwaniem świętego Botolpha stoi tu już 700 lat. Msze odprawia się w tym miejscu od 654 roku (tak, od dawna), w XIV wybudowano większy kościół - ten, który stoi tu teraz. W 1450 rozpoczęto trwającą 60 lat budowę imponującej wieży. Efekt - największy w Anglii kościół parafialny (który jest parafialny nieprzerwanie od 1309 roku) góruje nad miastem.
O świętym Botolfie niewiele wiadomo. Prawdopodobnie był opatem żyjącym w VII wieku. Przypisuje mu się założenie kilku kościołów w naszej okolicy - do dziś kilkadziesiąt kościołów w środkowo-wschodniej Anglii jest pod jego wezwaniem. W którymś z nich przeczytaliśmy, że był pewnego rodzaju misjonarzem, podróżującym po tych terenach i zakładającym społeczności chrześcijańskie i kościoły. Jest patronem podróżnych i różnych spraw związanych z rolnictwem.

Od imienia Botolfa pochodzi nazwa Boston - jest to typowy dla wymowy angielskiej skrót od słów "Miasto Botolfa" albo "kamień Botolfa ("Botolph's stone" or "Botolph's town") Bo...s...ton

W galerii zdjęcia.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Ely

Wracając z lotniska po odstawieniu Mamy na samolot postanowiliśmy zatrzymać się na jakieś szybkie zwiedzanie. Padło na Ely - było wymienione jako okoliczna atrakcja turystyczna i było po drodze.

Miasteczko ma 15 tysięcy mieszkańców. Nie jest wcale bardzo słynne ani nie jest wielką atrakcją turystyczną. Ogólnie jest raczej niepozorne.
To co tam zobaczyliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Dech nam zaparło, mowę odebrało, brew uniosło. Zobaczcie zdjęcia:

Zdjęcia z Ely z opisem



niedziela, 21 sierpnia 2011

zwiedzanie

Po trzech miesiącach spędzonych w Anglii wreszcie nadarzyła się okazja żeby trochę pozwiedzać okolicę. W poprzednią niedzielę przyjechała Mama Maniucha i spędziła u nas cały tydzień.

Odwiedziliśmy Cambridge i Grantham. Zwiedziliśmy też dokładnie Boston, a raczej zrobił to Maniuch z Mamą, w czasie kiedy ja byłam w pracy.

Nasz ogólny wniosek jest taki, że Anglia jest stara i od dawna bogata. Ilość wiekuistych budynków i przedmiotów jest zatrważająca. Miasteczka w Lincolnshire są do siebie ogólnie podobne - składają się z domków z czerwonej cegły i imponującej katedry (lub katedr) z piaskowca. Kościoły są tysiącletnie i są dziełami sztuki. Ciekawostka - mają drewniane sufity zamiast charakterystycznych w Polsce sklepień krzyżowo-żebrowych. Ogólnie wszystko jest ładne i zadbane, a okna, drzwi i fasady są świeżo pomalowane. Trawniki natomiast są idealnie przycięte, miękkie i zieloniutkie. Podoba nam się ten uporządkowany styl.

Cambridge miało inny charakter. Po pierwsze mniej było cegły, a więcej piaskowca, co zmienia zupełnie wygląd miasta, poprzez zmianę ogólnej kolorystyki. Po drugie Cambridge ma charakter raczej uniwersytecko-turystyczny niż mieszkalny. Jest też większe i wyraźnie jest od dawna ważnym ośrodkiem, a nie prowincjonalną mieściną. zdjęcia

W Grantham, poza zwiedzaniem miasta, zaliczyliśmy lokalną atrakcję - Balton House. Zbudowany w 1688 roku luksusowy pałac do dziś cieszy oko bogatym wnętrzem i pięknymi ogrodami. Jest też klasycznym przykładem stylu karoliańskiego -moja znajomość stylów architektonicznych skłania mnie do nazwania go raczej wczesnym stylem klasycystycznym. Był rzeczywiście piękny i interesujący, i wyjątkowo dobrze zachowany. Patrząc na ten (kolejny) przykład dóbr pozostających w doskonałym stanie mimo upływu czasu, znów zadumaliśmy się nad niebywałą stabilnością tego kraju i jego bogactwa - nie było tu od czasów Cromwella żadnej wyniszczającej wojny, przetaczających się w te i z powrotem wojsk ani nagłych zmian przynależności politycznej i ustroju państwa... Dobrze tu mają ci Anglicy :)
zdjęcia

studia, studia i po studiach. a człowiek ciągle głupi

W pracy co raz lepiej. Rozumiem mniej więcej co ludzie mówią, zorientowałam się też z grubsza co i jak się robi w tej aptece, także co raz rzadziej muszę pytać i mam szansę wykazać jakąś inicjatywę. Sprawdzanie recept idzie mi już na tyle sprawnie, że nie robię zaległości, a wręcz nadganiam. Jetem więc z siebie dumna, i czuję się w pracy swobodniej.

Główny problem i wyzwaniem jakie przede mną teraz stoi to nadrobienie braków w edukacji. Niestety mimo wszystkich ciepłych słów, jakie się mówi w Polsce o polskim szkolnictwie wyższym, w rzeczywistości okazuje się, że jego poziom jest zawstydzająco niski. Ilość rzeczy, których nie nauczyłam się na studiach, jest tak duża, i dotyczy tak podstawowych zagadnień, że zwyczajnie wstyd mi za to, że w Polsce byłam uważana za dobrze wykształconą i poinformowaną. Co więcej studia na dobrej przecież uczelni, nie dały mi nawet podstawowej przewagi osoby z wyższym wykształceniem, czyli umiejętności korzystania ze źródeł. Fakt, że w Polsce jest zwyczajnie trudniej o dobre źródła niż tutaj (choćby dlatego, że nie ma BNFu) ale w związku z tym powinno się kłaść szczególny nacisk na nauczenie znajdowania informacji, a nie zaniedbywać tą umiejętność... W skrócie mówiąc, z perspektywy czasu mam co raz gorsze zdanie o własnym wykształceniu i uważam, że uzyskany wynik nie był wart 5 lat studiowania.

Nie płaczę jednak nad rozlanym mlekiem i nie użalam się nad sobą i niesprawiedliwością świata, tylko mam zamiar nadrobić braki.

Czytanie po angielsku idzie mi już całkiem dobrze (szczególnie czytanie literatury branżowej, bo z piękną nadal nie daję rady), także mogę w pełni czerpać z tutejszych zasobów. Mam do zrobienia kilka kursów no i mam BNF, który jest pełen nowych dla mnie informacji. Na razie mi to wystarczy, szukać nowych źródeł informacji mam zamiar nauczyć się w między czasie :)
Kiedy już wiem co chcę zrobić i mam do tego narzędzia pojawia się inny problem. Nie mam czasu.

Na razie podczytuję BNF na przerwie w pracy.

A jeszcze powinnam uczyć się angielskiego...


poniedziałek, 8 sierpnia 2011

po treningu - jestem farmaceutką

Od czwartku jestem praktykującą farmaceutką w aptece na Forbes Road, czyli w innej, niż byłam szkolona.


Końcówka mojego treningu nie była ani trochę udana. Można wręcz powiedzieć, że była wielką porażką i opóźniła cały proces. W ciągu ostatnich dwóch tygodni powinnam skupić się na głównym zajęciu farmaceuty, czyli na sprawdzaniu recept - wielkim stawianiu haczyków. Program zakłada, że powinnam sprawdzić 1500 pozycji i nie przeoczyć żadnej poważnej pomyłki, takiej jak dawka leku, ilość, sposób dawkowania i data ważności. Mogę popełnić najwyżej 3 mniej poważne pomyłki - jak forma leku, np. jak przeoczę, że na recepcie są kapsułki, a w koszyku tabletki, to to jest taka mniej poważna pomyłka.

Jak już pisałam wcześniej: rola farmaceuty polega na sprawdzaniu, czy wszystko się zgadza i stawianiu haczyków. Wygląda to tak:
1/ Sprawdzam receptę - czy data jest ok, czy jest podpis lekarza i wszystkie dane
2/ czytam jaki jest pierwszy zapisany lek
3/szukam go w koszyczku - porównuję nazwę i dawkę
4/czytam naklejkę - porównuję nazwę i dawkę leku z tą na opakowaniu i recepcie, sprawdzam, czy dawkowanie leku i nazwisko pacjenta są takie same jak na recepcie
5/sprawdzam datę ważności
6/sprawdzam ilość tabletek w opakowaniu
powtarzam ten algorytm dla wszystkich pozycji na recepcie
potem pakuję wszystko do torby, sprawdzając jeszcze raz, czy mam odpowiednie leki, w odpowiedniej ilości
w między czasie, albo na końcu przeglądam wszystkie recepty dla danego pacjenta pod kątem merytorycznym - czy nie ma interakcji, czy dawki nie są przekroczone i ogólnie czy wszystko gra.
w czasie szkolenia, po moim sprawdzaniu, koszyczek przejmował farmaceuta i sprawdzał jeszcze raz, czy nie przeoczyłam jakiś niezgodności.

Oczywiście przeoczyłam.

To, że na początku robiłam pomyłki mnie nie martwiło i rozumiałam, że po to jest to szkolenie, żeby mnie nauczyć na co zwracać uwagę. Niestety moje przeoczanie nie ustało po kilku dniach, a wręcz zaczęłam przeoczać poważniejsze niezgodności... Na przykład nie zauważyłam, że w jednej z przegródek w kasetce z lekami są dwie tabletki zamiast jednej, przegapiłam, że dawkowanie na recepcie mówi: 2 tabletki 3 razy dziennie przez 4 DNI a nie TYGODNIE, jak było na naklejce i tak dalej... Już mieli mnie wypisać, ale musiałam zaczynać sprawdzanie od nowa. i po kilkuset dobrze sprawdzonych - jeszcze raz i jeszcze raz. Mój trening się przedłużał i czułam się co raz gorzej. W końcu ktoś stwierdził, że za długo już siedzę na tym szkoleniu i potrzebują nowego farmaceuty. Został więc ustalony nowy termin do którego mam się wyrobić i rzeczywiście zostałam wypisana w środę po południu, mimo tego, że od ostatniej pomyłki sprawdziłam zaledwie niecałe 600 leków.
Wiedza o tym, że wypisano mnie nie dlatego, że się dobrze sprawowałam, ale dlatego, że potrzebowali nowego pracownika, w połączeniu ze świadomością, że skupianie się długo na jednej czynności i wykonywanie jej precyzyjnie, dokładnie i uważnie nie jest moją mocną stroną, sprawił, że cały entuzjazm z jakim wypatrywałam nowej pracy się ulotnił. Z jednej strony wiedziałam, że dam sobie radę - nie czuję się w żaden sposób gorsza od innych farmaceutów. Z drugiej jednak strony straciłam coś ze swojej pewności siebie i nie wiedziałam jak to będzie... Bałam się, że nie sprostam stawianym oczekiwaniom i że coś źle zrobię. Pocieszało mnie tylko to, że moja managerka z Forbes Road - Debbie jest doświadczona i będzie znała odpowiedź na większość pytań, także odciąży mnie z części obowiązków i pomoże w trudnych początkach.
Tak się faktycznie stało. Pracowałam jak na razie 3 dni - od czwartku do soboty. Zespół jest bardzo fajny i mocno mnie wspiera. Ale zanim o tym, napiszę najpierw o normalnych stosunkach farmaceuty z personelem.

Struktura jest tak zorganizowana, że na wszystko są procedury, które definiują dokładnie rolę, zakres obowiązków i  odpowiedzialności każdego z pracowników. Na szczycie piramidy zawsze stoi farmaceuta. To farmaceuta ustala co, jak, przez kogo i kiedy ma być robione. Farmaceuta podejmuje decyzje, a wszyscy inni pracownicy do niego zwracają się we wszystkich nietypowych sytuacjach. Jest też odpowiedzialny za całe przedsiębiorstwo i płynność jego działania - w tym zakresie jego obowiązki zazębiają się z managerem. Generalnie rozróżnienie pomiędzy managerem, a farmaceutą nie jest zbyt wyraźne. Niby manager jest kierownikiem, ale to farmaceuta odpowiada i kieruje wszystkimi czynnościami związanymi z lekami (czyli większością czynności apteki). Zdaję się, że manager ma czuwać nad tym, czy wszyscy pracownicy (łącznie z farmaceutą) dobrze pracują, ale to farmaceuta jest osobą odpowiedzialną, szczególnie za część merytoryczną działalności apteki. Farmaceuta jest też jedynym całkowicie samodzielnym pracownikiem - pozostali mogą działać jedynie w zwyczajnych sytuacjach, ramach ustalonych procedur - każda ścieżka postępowania zawiera instrukcje zwrócenia się do farmaceuty w razie jakichkolwiek problemów czy wątpliwości. Farmaceuta też ma na większość rzeczy procedury, ale też ma jako jedyny możliwość użycia swojego "zawodowego osądu" (professional judgement) i podjęcia niezależnej decyzji w nietypowej sytuacji.
Dobrze ten stan rzeczy ilustruje fakt, że bez farmaceuty apteka nie może się otworzyć, a pracownicy nie mogą nic robić - nawet rozkładać przyjętego towaru na półki, nie mówiąc już o realizowaniu recept czy wydawaniu leków. Co więcej, jeśli farmaceuta w ciągu dnia wyjdzie z apteki, dozwolone czynności ograniczają się do sprzedaży leków zakwalifikowanych jako dostępne do sprzedaży bez recepty i bez nadzoru farmaceuty i do przyjmowania recept do realizacji później. Nie można natomiast sprzedawać żadnych innych leków ani nawet wydać pacjentowi leków wcześniej przygotowanych i sprawdzonych przez farmaceutę.
Taka rola wiąże się też z odpowiednim nastawieniem i podejściem reszty personelu. Można ogólnie powiedzieć, że farmaceutę się szanuje. Nie wchodzi się mu w drogę, nie przeszkadza i grzecznie czeka, na to żeby znalazł czas, żeby ci odpowiedzieć. Nie komentuje się też zachowań ani decyzji farmaceuty, a już na pewno się go nie krytykuje. Jedynie manager może sobie pozwolić na zwrócenie mu uwagi ale i to tylko w kwestiach niemerytorycznych, bo w merytorycznych słowo farmaceuty jest święte i ostateczne. (farmaceuta jest też jedyną osobą, która ponosi odpowiedzialność za to co się dzieje w aptece).


Dla żółtodziobego farmaceuty, takiego jak ja, może to oznaczać całkowitą katastrofę. Może być tak, że wszyscy pracownicy, zamiast ci pomóc i podpowiedzieć w pewnym sensie wypną się na ciebie mówiąc, że to od Ciebie zleży i zrobimy tak jak Ty powiesz. Jak nie wiedziałeś jak zrobić, to dalej nie wiesz.
Ale w moim przypadku na szczęście jest inaczej. Po pierwsze Debbie nie krępuje się powiedzieć mi jak i co mam robić i też zwraca mi uwagę, jak czegoś nie dopatrzę. Dotyczy to raczej drobnych rzeczy, typu bałaganu czy spraw organizacyjnych, ale i tak. Inni pracownicy (Emilly i Natalie) też nie zostawiają mnie samej z decyzją, tylko mówią mi jakie mam opcje i sugerują jak najlepiej zrobić, przy czym ostateczną decyzję zostawiają mi i się do niej stosują. Generalnie mnie wspierają, zostawiając mi pole do użycia wiedzy i zadecydowania. Nie wiem czy wyrażam się jasno, więc posłużę się przykładem:

Miałam receptę na fentanyl (pochodna morfiny) w plastrach i na recepcie było: 5 opakowań po 5 plastrów.
Ilość nietypowo duża, lek który może być potencjalnie nadużywany. Mówię więć do Emilly:
-dużo tego fentanylu, nie wiesz czy na pewno miało być aż tyle?
Emilly: nie wiem, możemy sprawdzić czy wcześniej tyle miała. ... Ostatnio miała 3 opakowania.
Ja: to dalej nie wiadomo, czy miała mieć tak dużo...
Emilly: Możesz zadzwonić do przychodni i zapytać ile miało być.
Była to jednak sobota, więc nie można było tego planu wcielić w życie, więc postanowiłam wydać tylko jedno opakowanie i odłożyć ostateczną decyzję do czasu skontaktowania się z lekarzem.
Tymczasem pacjentka przyszła po swoje leki i Emilly z nią rozmawiała. Zapytała się czy miało być 5 opakowań, czy 5 plastrów i powiedziała, że reszta będzie do odbioru później. Pacjentka potwierdziła, że miało być 5 opakowań, że ona już to bierze od lat. Po tej rozmowie, Emilly uznała więc, że to jest satysfakcjonująca odpowiedź i zaczęła przygotowywać te pozostałe cztery opakowania do odbioru później (czyli już sama wiedziała co powinno się zrobić) ale zanim to zrobiła, zapytała się mnie, czy słyszałam co mówiła ta pacjentka, i czy chcę mimo to zadzwonić do lekarza. Także ostateczną decyzję zastawiła całkowicie w moich rękach, nie pozostawiając mnie jednak samej z problemem.

Jestem więc ogólnie zadowolona z nowej, samodzielnej pracy i czuję się dobrze.


niedziela, 17 lipca 2011

do pracy się nie spóźniał i kochał heroinę

Wielka Brytania szczyci się posiadaniem rozbudowanego programu leczenia narkomanów i redukcji szkód, jakie narkotyki wyrządzają społeczeństwu.
Polityka państwa w tym zakresie jest szeroko zakrojona i angażuje różnego rodzaju specjalistów. Poza ośrodkami leczenia narkomanii, w których można zasięgnąć porady, pomocy psychologicznej czy pójść na odwyk, istnieje masa organizacji i instytucji prowadzących terapię nie tyle odwykową co stabilizacyjną. Uzależnionym od heroiny oferuje się trwającą latami terapię metadonem – pochodną morfiny zaspokajającą głód narkotykowy i zapobiegającą objawom odstawienia. W praktyce wygląda to tak, że pacjenci codziennie przychodzą do apteki po swoją dawkę i zależnie od swojego stażu i zachowania, wypijają ją na oczach farmaceuty albo zabierają do domu. Poza tym dajemy im świeże wyposażenie do bezpiecznego brania heroiny, ale o tym szerzej za chwilę.
Założenia na których oparte jest to przedsięwzięcie są takie, że mniej kosztów i szkód generują zdrowi narkomani niż chorzy. A dokładnie:

1.Statystki wskazują, że każdy funt wydany na leczenie i edukację narkomanów przynosi 2,5 funta oszczędności z rekompensowania skutków przestępstw popełnianych pod wpływem narkotyków albo dla ich uzyskania, oraz nie ponoszenia kosztów leczenia wszelkiego typu chorób wynikających z amatorskiego sposobu zażywania narkotyków.
2.Narkoman czy nie, człowiek ma prawo do leczenia i równego traktowania. Decyzję narkomana o braniu narkotyków przyjmuje się jako fakt i nie ocenia się jej moralnie. Nie zniechęca się ani nie zachęca do narkotyków. Szanuje się godność i wszystkie prawa narkomana, tak samo jak każdego innego człowieka.
3.Lepiej realizować realistyczne cele – lepiej mieć narkomanów, którzy zażywają swoje narkotyki bezpiecznie (jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, używają terminu „risk-free use”). Skupiają się na zmniejszeniu ryzyka związanego z zażywaniem narkotyków, a nie na wymuszaniu abstynencji, chociaż wspierają tych, którzy chcą odstawić :) Polityka redukcji szkód wychodzi z założenia, że narkotyki przynoszą narkomanom nie tylko szkody ale też dają im pewne korzyści - doznania dla których narkoman jest gotów ryzykować. W związku z tym próba poprawienia bezpieczeństwa zażywania narkotyków jest bardziej realnym celem niż próba namówienia ludzi do zaprzestania zażywania.

Farmaceuci są zaangażowani w następujące usługi dla narkomanów:
-kierowanie na badania przesiewowe na obecność wirusów HIV, WZW B i C (za darmo)
-identyfikowanie i informowanie o zakażeniach bakteryjnych, związanych z niesterylnym wstrzykiwaniem narkotyku – chodzi o zakażone, ropiejące i siniejące rany. Przy tym punkcie należy udzielić porady, że zażywanie narkotyków doustnie albo przez palenie czy wąchanie jest bezpieczniejsze niż wstrzykiwanie ich w żyłę i w związku z tym powinno się zachęcać klientów do palenia heroiny (!)
-ostrzeganie przed uogólnionymi zakażeniami i grzybicami powodowanymi zabrudzonym sprzętem
-uświadamianie zagrożeń wynikających z dzielenia się igłami ze znajomymi
- nauczanie prawidłowej techniki wstrzykiwania, zapobiegającej powstawaniu ran i niebezpiecznych zakrzepów oraz stygmatyzujących siniaków (tak! narkoman ma prawo do godności i nie bycia napiętnowanym tylko dlatego, że jest narkomanem!)

Żebyśmy w pełni mogli wykonywać nasze zadanie i efektywnie zmniejszać ryzyko związane z narkomanią świadczymy następujące, darmowe (znaczy opłacane z publicznych pieniędzy) usługi:

- realizujemy recepty na metadon. W mojej aptece jest kilkunastu metadonowych pacjentów. Większość przychodzi codziennie i wypija swój kubeczek zielonego płynu pod nadzorem farmaceuty, reszta zapracowała sobie na możliwość zabierania swojej działki do domu. Mamy też kilku takich, którzy odbierają swoją dawkę dwa razy w tygodniu. Metadonowcy są bardzo mili i grzeczni. Znają się z personelem po imieniu, czasem zagadują. Stwarza im się możliwie przyjazną atmosferę i traktuje uprzejmie i otwarcie – jest to jedno z zaleceń lokalnej polityki wobec narkomanów. Statystyki dowodzą, że bycie przyjaznym dla metadonowych klientów wspiera ich leczenie. W materiałach, które teraz studiuję jest napisane, ze celem terapii metadonowej nie zawsze jest dążenie do abstynencji – badania dowodzą, że niekiedy lepiej jest ustabilizować pacjenta na stałej dawce metadonu bo to go przywiązuje do codziennej rutyny i pozwala zażywać mniej prawdziwego narkotyku (!) Czyli państwo, widząc, że dany człowiek nie przetrwa długo bez heroiny, decyduje się na przewlekłe dostarczanie mu darmowego quasi-narkotyku.

-dostarczamy igły i strzykawki oraz pojemniki na zużyte igły. Celem jest uniknięcie używania brudnych igieł i strzykawek i zapobieganiu zaśmiecania miejsc publicznych zużytymi, zakażonymi igłami. Zasada jest taka, że jeśli ktoś przychodzi bez pełnego pojemnika to dajmy mu tylko dwie igły. Jeśli przynosi na wymianę pojemnik, może dostać tyle igieł ile potrzebuje. Ma do wyboru kilka rodzajów i jeśli nie wie jakie chce, to moim zadaniem jest mu doradzić, jakie będą dla niego najlepsze. Żółte (te wydajemy najczęściej) są do heroiny podawanej do żył powierzchniowych, np. na ramieniu. Pomarańczowe i niebieskie są do heroiny wstrzykiwanej w pachwinę. Chociaż wydając takie igły powinnam udzielić porady, że wstrzykując w pachwinę trzeba być bardzo ostrożnym, bo przekłucie tętnicy udowej grozi wykrwawieniem, a zahaczenie o położony niedaleko nerw jest bardzo bolesne i może doprowadzić, do poważnych uszkodzeń. Z kolei do wstrzykiwania sterydów najlepsze są igły niebieskie i zielone. I co wy na to?

-dostarczamy sterylne pojemniczki do grzania i rozpuszczania działki i wodę do wstrzyknięć. Tu filmik pokazujący jak się z tym obchodzić: coocker i ampułki

-dostarczamy filtry do przesączania rozpuszczonej heroiny (rzadko wykorzystywane tak jak się powinno, czyli jednorazowo, bo na filtrze osadza się dość duża część działki, więc szkoda marnować)

-dostarczamy saszetki ze sterylnym kwasem cytrynowym, potrzebne do rozpuszczania heroiny i kokainy oraz udzielamy porady, ile kwasu należy użyć. Tu filmik instruktażowy, pokazujący ile kwasu trzeba użyć i udowadniający, że dodanie większej ilości kwasu nie zmienia stężenia heroiny a jedynie pH.

-jesteśmy uczeni co zrobić w razie przedawkowania i jesteśmy zobowiązani tą wiedzę rozpowszechniać. Tu filmik.

-no i oczywiście udzielamy porad i dostarczamy materiały szkoleniowe radzące jak należy sobie wstrzykiwać narkotyki.

Apteki za swoją dodatkową, profesjonalną usługę kasują dodatkowe pieniądze z NHSu. Cała armia pracowników socjalnych, ośrodki zdrowia zajmujące się leczeniem uzależnień, psycholodzy i wszystkie inne organizacje zaangażowane w „minimalizowanie szkód” też oczywiście kosztują i to niemałe pieniądze. Ale jako się rzekło - każdy funt wydany na leczenie i edukację narkomanów przynosi 2,5 funta oszczędności :)

Od farmaceutów wymaga się posiadania specjalnych kwalifikacji do radzenia sobie z problemem narkomanii i do świadczenia usług w zakresie programu Redukcji Szkód (Harm Reduction). Właśnie się tego uczę (w trybie eksternistycznym) i piszę o tym, bo cały ten program jest dla mnie ambiwalentny i sama nie wiem co o nim myśleć. Niby przesłanki, które za nim stoją są oczywiste – rzeczywiście lepiej jest uczyć jak bezpiecznie wstrzykiwać sobie coś w żyłę niż potem leczyć zakażone rany. I zawsze uważałam, że jak już ktoś wystawia się na ryzyko biorąc jakieś szkodliwe substancje, to lepiej żeby mógł się dowiedzieć od specjalisty jakie są rzeczywiste zagrożenia i czy/jak można ich uniknąć, zamiast opierać swoją wiedzę na doświadczeniach szemranych znajomych. Ta angielska polityka redukcji szkód doskonale się w to wpisuje. Z drugiej strony jakoś trudno mi pogodzić się z tym, że mam instruować ludzi, że heroinę należy wstrzykiwać w kierunku serca, najlepiej w żyłę na przedramieniu i trzeba uważać, żeby dobrze trafić w żyłę, bo wstrzyknięcie w tętnicę albo w tkankę obok naczynia krwionośnego jest bardzo niebezpieczne. Służyć poradą, że heroinę trzeba rozpuszczać w sterylnej wodzie, którą można wziąć z apteki i żeby się dobrze rozpuściło trzeba dodać kwasu cytrynowego albo askorbinowego, ale tylko minimalną niezbędną ilość, bo jak się doda za dużo, to zastrzyk będzie zbyt zakwaszony, co wiąże się z ryzykiem uszkodzenia żyły. Czy to nie jest absurdalne? Ostrzegać przed wstrzykiwaniem heroiny brudną igłą dlatego, że to niebezpieczne? Tak jakby wstrzykiwanie czystą igłą było bezpieczne... Niby piszą „bezpieczniejsze”, a nie bezpieczne, ale do prawdy, trudno o tym pamiętać, gdy czyta się dokładne, fachowe instrukcje jak przygotować i zażyć heroinę...
Pytanie, które stale mi się nasuwa w miarę uczenia się moich nowych obowiązków, ma bardziej naturę filozoficzno-moralną. Ryzyko wynikające z zażywania narkotyków wiąże się nie tylko z używaniem brudnego sprzętu, ale też z czystością samego narkotyku i jego faktycznym składem. Jak wyczytałam w moich materiałach szkoleniowych, większość przedawkowań heroiny (i następujących po tym zapaści i zgonów) wynika z nieznajomości mocy zakupionego na czarnym rynku narkotyku a wiele zakażeń bierze się z brudnej samej heroiny, a nie tylko sprzętu. Skoro więc chcemy minimalizować ryzyko i koszty generowane przez chorych narkomanów, dlaczego nie świadczymy usługi sterylizowania samego narkotyku, albo jeszcze lepiej – dlaczego nie wydajemy w aptece heroiny? Administrowana w aptece heroina pochodziłaby ze znanego źródła, znana była by moc i czystość narkotyku no i byłaby bezpieczna mikrobiologicznie. Czy to by nie minimalizowało ryzyka zażywania? Tylko błagam, nie mówicie, że nie możemy sprzedawać heroiny bo to nielegalne. Co to za argument? Cały ten program, o którym tu piszę jest oparty na ustawach stworzonych specjalnie w celu minimalizacji szkód. Gdyby była na to zgoda, można by też zalegalizować sprzedaż narkotyku, w celu zmniejszania szkód związanych z jego obrotem na czarnym rynku.
Jedyny problem jest taki, że na legalizację heroiny nie ma zgody. I to mnie w sumie nie dziwi, bo ja też bym się nie zgadzała na rozdawanie ludziom heroiny... ale z drugiej strony jaka jest różnica pomiędzy dostarczaniem igieł, filtrów, wody, kwasu i porad potrzebnych do zażywania heroiny od dostarczania samej heroiny? Jedno i drugie jest w istocie ułatwianiem bezpiecznego zażywania narkotyku. A jeszcze gdyby heroina była za darmo, to zminimalizowane zostałoby nie tylko ryzyko wstrzyknięcia sobie jakichś brudów albo przedawkowania, ale też ryzyko popełniania przestępstw w celu zdobycia pieniędzy na heroinę. Czyli całkowicie zniknęłyby wszystkie problemy jakie generują narkomani i państwo nie ponosiłoby kosztów ich przestępstw ani kosztów leczenia... Czy to nie wydaje się logicznym wyjściem?
Tak sobie rozmyślałam, pogrążając się w absurdzie, aż doczytałam do jeszcze bardziej zdumiewającej informacji. Otóż w rozdziale o możliwościach leczenia i pomocy farmakologicznej są wymienione następujące metody:
1. Metadon - w płynie, podawany doustnie
2. Buprenorfina -  w tabletkach podjęzykowych
3. Diamorfina czyli.... uwaga uwaga - HEROINA!!! - podawana w zastrzykach, pod nadzorem farmaceuty! W moim kursie piszą tak: Dowody wskazują, że przepisywanie diamorfiny z powodzeniem zatrzymuje klientów na leczeniu i daje korzyści zdrowotne i społeczne. Klienci (na leczeniu medyczną heroiną) poprawili się we wszystkich dziedzinach - poprawiło się zdrowie psychiczne i fizyczne, zażywanie nielegalnych narkotyków i częstość popełniania przestępstw zmalała, wzrosło zatrudnienie. (!!!)
Medyczna heroina jest co prawda zarezerwowana dla beznadziejnych przypadków, których nie udało się ustabilizować na metadonie i do przepisywania heroiny wymaga się od lekarza dodatkowych kwalifikacji i specjalnej licencji, ale jednak czytając to coraz wyżej podnosiłam brew. Czy ci Anglicy nie są szaleni??

Po głowie chodzi mi piosenka Homo Twist (piosenka tu):
Nie palił nigdy i nie pił
Z żadną dziewczyną nie był
Ubranie czyste nosił
Do pracy się nie spóźniał
I kochał heroinę
Mówił innej nie chcę
Najlepszy towar w całym mieście

Już tylko to tylko to jedno
Ręce i nogi skłute
Każda tu z każdym lecz nie ze mną
Zęby mam zepsute
Więc grzeję heroinę
Żadnej innej nie znam
Najlepszy towar w mieście mam

Jest już w ziemi drugi rok
Czasem się wspomni o nim słowo
Nikt chyba dobrze nie znał go
Każdy pamięta tylko
Kochał heroinę
Mówił innej nie chcę
Najlepszy towar w całym mieście

Tylko że tu, w UK taki bohater mógłby żyć sobie całkiem długo i dobrze, bo cała ta polityka, w rezultacie, oddala konsekwencje brania, także śmierć przez narkotyki nie jest taka nieuchronna.

wtorek, 5 lipca 2011

Wielka dobroczynność

W czasie w którym moja żona poznaje tajniki brytyjskiej apteki, ja zajmuję się głownie poszukiwaniem pracy. Jak się okazuje, rynek pracy w okolicach Bostonu nie ma się za dobrze, a do tego nie jest zbyt chłonny w kwestii emigrantów, przynajmniej takich, którzy nie chcą pracować przy taśmie produkcyjnej w fabryce, albo zbierać tulipanów na polu. W związku z powyższym, szukanie pracy się przeciąga, zaproszeń na rozmowy kwalifikacyjne jak na lekarstwo, a perspektywy niezbyt optymistyczne. Wszystko utrudnia dodatkowo fakt, że w początkowej fazie szukania nie miałem numeru ubezpieczenia (National Insurance Number -  NIN), co mogło odstraszać pracodawców (mogło by to wskazywać na jakieś nieczyste intencje, nielegalny pobyt itp.). 

Celem zdobycia jakiegoś doświadczenia jak i z chęci wyjścia z domu i zrobienia czegoś pożytecznego z czasem oraz z dobroci serca postanowiłem wspomóc swoimi umiejętnościami jedną z lokalnych instytucji dobroczynnych. W tym miejscu należy wspomnieć o co właściwie chodzi z dobroczynnością w Anglii.


Nieduże miasteczko jakim jest Boston może się pochwalić co najmniej dziesięcioma sklepami zbierającymi pieniądze na cele dobroczynne. Każdy z takich sklepów sprzedaje rzeczy pochodzące z dobrowolnych donacji od mieszkańców danego regionu, którzy czegoś już nie potrzebują, nie chcą lub niedawno umarli i ich rodziny nie wiedzą co zrobić z pozostałym dobrem. Takie sklepy dobroczynne (charity shops) są więc pełne najrozmaitszych przedmiotów, o zazwyczaj zaskakująco dobrej jakości. Ponieważ w Anglii nie było 50 lat socjalizmu i wielkiej produkcji niezbyt trwałych, masowo wytwarzanych meblościanek z nędznej płyty wiórowej, rynek wtórny pełen jest kilkudziesięcioletnich mebli w bardzo przyzwoitym stanie - kanap, krzeseł biurek, stolików na kawę, stołów, łóżek, itd. Wszystkie te sprzęty są wstępnie przeglądane i czyszczone, wyceniane i ostatecznie wystawiane w sklepie dobroczynnym. Poza meblami do sklepów trafiają też rozmaite "skorupy" - talerze, kubki, filiżanki, dzwoneczki, porcelanowe łyżeczki, szkalnki, ozdobne tależe (takie do wieszania na ścianie) - najczęściej z ptakami, malutkie porcelanowe pudełka służące do trzymania bibelotów, pojemniki na ciastka ozdobione wizerunkiem Jej Wysokości, dzbaneczki (w tysiącu rodzajów), w końcu naparstki porcelanowe, ozdobione herbami setek (jak nie tysięcy) miast i gmin Angli, Kanady i Australii. Tej dość kolorowej kolekcji zastawy stołowej towarzyszą oczywiście sztućce i najrozmaitsze narzędzia kuchenne jakie tylko fantazja ludzka była w stanie przekuć na produkt, a których nazw własnych nawet nie odwżę się zgadywać. Do tego olbrzmi dział stanowią ubrania, najczęściej w stanie lumpeksowym, ale także nierzadko zupełnie nieużywane, buty, bluzki, płaszcze i olbrzymi wybór ciuszków dziecięcych w każdym możliwym kolorze i kształcie (w tym kompletny, trzyczęściowy becik naśladujący disneyowskiego Kubusia Puchatka). Różnego rodzaju sprzęta AGD - od kuchenek i suszarek bębnowych po elektryczne młynki do kawy, stare telefony stacjonarne i odkurzacze samochodowe marki "Diabli Pył" (Devil's Dust). Zabawki dziecięce (w tym półtorametrowa pluszowa pszczoła, sprzedana ostatnio za 7,50 funtów), książeczki dziecięce i książki dla starszego odbiory (głownie biografie, dużo pozycji o rodzinie królewskiej i jej perypetiach). Płyty CD z muzyką (głownie śmieci, ale trafiają się też perełki - np pierwsza płyta Bruce'a Springsteen'a, Eric Clapton na żywo itd.), DVD z filmami i programami komputerowymi, wreszcie stare kasety video (VHS) z filmami i nagraniami historycznych walk amerykańskich zapaśników (chodzi o tzw. Wrestling, czyli "wolną amerykankę", sport walki charakteryzujący się teatralnością przyprawioną sowitą dawką amerykańskiego kiczu). Zaskakujące w całym tym bałaganie jest to, że ludzie chętnie i dość regularnie (tzn. kilka-kilkanaście razy dziennie) przynoszą różne dary. Na przykład dziś przyszła do nas para w średnim wieku z dwiema wielkim walizkami pełnymi markowych ciuchów, z których trzy czwarte miało jeszcze metki ze sklepów odzieżowych (nierzadko na 30-50 funtów!). Postanowili, jak się okazało, zrobić czystkę w szafach i oddać na cele dobroczynne rzeczy, które kupili, a których nigdy nie nosili. Inną kategorię stanowią ludzie umawiający się na zabranie im z domu różnych gratów - głównie mebli. Fundacja ("Buterfly Hospice Trust") zatrudnia na stałe niejakiego Steve'a który jest odpowiedzialny za wywożenie i dowożenie różnych rzeczy od i do ludzi. Jest on też zarządcą zebranego majątku i dokonuje wstępnego sortowania w potężnym magazynie który znajduje się na jego farmie pod Bostonem (gdzie, tak nawiasem mówiąc, hoduje alpaki...). Ciężko było mi to sobie wyobrazić, ale okazuje się, że Steve nie wyrabia się z robotą, tak wielu ludzi chce coś Fundacji dać. Miałem okazję dwukrotnie odwiedzić jego farmę i musicie wiedzieć, że skala tego przedsięwzięcia jest naprawdę imponująca. W jednym, niemałym magazynie znajdują się rzeczy nadające się do sklepów (drugi sklep Fundacji jest w pobliskim Spalding), lub do sprzedaży na Ebayu (międzynarodowy odpowiednik Allegro), w drugim magazynie (znacznie większym) są dosłownie góry wszelkiego dobra jakie tylko można sobie wyobrazić. Pokryte zarówno patyną czasu, jak i patyną w całkowicie dosłownym znaczeniu tego słowa, oraz grubą na pół centymetra warstwą kurzu, znajdują się tam (wstępnie przejrzane, ale Steve nie ma czasu, więc niedokładnie) potężne kosze ze złomem, meble przeznaczone na ścinkę (i dalszą sprzedaż jako materiał na opał), ubrania które przekazywane są firmie przerabiającej stare ubrania na szmaty itd. Jak łatwo zauważyć, NIC się nie marnuje. Jeśli jakiś ciuch jest w sklepie za długo (trzy miesiące to standard) ląduje na stosie rzeczy na szmaty, jeśli jakiś stary toster za długo grzeje miejsce na półce, idzie na złom. Ten całkowity recykling wszystkiego, oraz idący za nim faktyczny pieniądz niesamowicie mi zaimponował. Wyobraźcie sobie, że któregoś dnia Steve przyniósł fakturę ze złomu i okazało się, że z tych absolutnie niesprzedawanych resztek udało mu się dostać 200 funtów (~ 870 zł). Ciuchy przerabiane na szmaty to co prawda groszowe sprawy (ok 20 funtów za 5 kilo), ale zawsze, podobnie drewno z mebli na opał (0,5 funta za... funt :-). Teraz należy jeszcze dodać, że poza kierownikiem sklepu i zarządem fundacji wszyscy pracownicy (których jest pewni koło setki) to wolontariusze. Pomijając szczytny cel (o którym za chwilę) jest to więc biznes, który przy minimalnych kosztach własnych (pensje - i to nieduże, dostają tylko kierownicy i Steve, za zatowarowanie Fundacja płaci tylko koszty benzyny, a i to nie zawsze) przynosi całkiem przyzwoite zyski. 


Przyzwoite, phi! Ta konkretna fundacja zajmuje się zbieraniem pieniędzy na budowę i utrzymanie lokalnego hospicjum i wyobraźcie sobie, że w ciągu zaledwie kilu lat istnienia, udało im się wybudować i wyposażyć jedno skrzydło owego hospicjum. Oficjalne otwarcie odbyło się w kwietniu, imprezę zaszczyciła swą obecnością Księżna Anna (dla niewtajemniczonych w perypetie Rodziny Królewskiej - siostra Księcia Karola, następcy tronu, tego co był mężem Księżnej Diany, która zginęła w wypadku samochodowym w 1997), przyjęcie pierwszych pacjentów odbędzie się na dniach. Fundacja ma zamiar nie tylko dobudować jeszcze dwa skrzydła, ale jeszcze utrzymać to hospicjum, bez żadnej pomocy ze strony Rządu, czy pacjentów (hospicjum będzie nieodpłatne). Jak spytałem Nine, kierowniczkę sklepu w Bostonie, czy to w ogóle jest możliwe, powiedziała, że ależ oczywiście i to z łatwością! A teraz pomyślcie sobie, że Fundacja dla której pracuję nie jest wcale jakaś specjalnie duża, czy też znana, czy wielka. Największa brytyjska organizacja dobroczynna (działająca w taki sam sposób jak Butterfly Hospice) czyli Cancer Reaserch (zbierają na badania nad rakiem i profilaktykę) liczy zyski w setkach milionów funtów (sic!) rocznie.

Oczywiście pytanie o to czy można by przełożyć taki sposób działania organizacji dobroczynnych na realia nadwiślańskie samo się ciśnie na usta... 

piątek, 17 czerwca 2011

Szkolenie z prawa i Mrówkojad w korporacji

W poniedziałek i wtorek byłam na szkoleniu dla Europejskich
Farmaceutów (pod takim kryptonimem działam w swojej firmie), obejmującym
swoim zakresem głównie zagadnienia prawne i szeroko mówiąc,
organizacyjne.

Na początku nastąpiło zderzenie ze stroną wyspiarskiej kolei.
Wyszukiwarka połączeń próbowała nas zabić przyciężkim dowcipem - jako
planowany czas podróży z Bostonu do Rotherham, w którym miało się odbyć szkolenie, wyskakiwało 16 godzin (130 km)!
Gdy już udało się oszukać wyszukiwarkę i zmusić ją do wyświetlenia
czegoś rozsądniejszego i przystąpiliśmy do płacenia za przejazd
(uzbrojeni w cały zestaw bezpieczeństwa potrzebny w tym kraju do
wykonania płatności internetowej kartą), po długim namyśle
wyszukiwarka wypluła komunikat ogłaszający, że "sorry, coś poszło nie
tak". I musieliśmy zaczynać od początku. W końcu nam się udało, ale
nie było ani szybko, ani sprawnie...
Podobnie z noclegiem. W końcu udało się coś znaleźć, ale nie było to
takie łatwe, jak można by się spodziewać.
A wszystko dlatego, że bostoński oddział mojej firmy był zbyt zapracowany, żeby dowiedzieć się co i jak i poinformować mnie gdzie jest zapewniany przez firmę nocleg i jak mam tam dojechać. W ogóle nikt się o mnie nie zatroszczył, więc musiałam sama o siebie zadbać i pozałatwiać po swojemu. Okazało się to ni być najlepszym pomysłem.

Wyszło na jaw moje całkowite nieprzystosowanie
do warunków korporacyjnych: Znalazłam sobie najtańszy możliwy nocleg -
za 15 fontów za noc w Doncaster - pół godziny pociągiem od Rotherhamu. Zapakowałam
się w plecak i pojechałam. Oczywiście w Doncasterze padało, a z dworca
było jakieś 20 minut. Zmokłam więc po drodze (nawet bardziej niż
musiałam, bo trochę zabłądziłam i musiałam znaleźć drogę). Motelik
okazał się całkiem przyjazny, jedyną jego wadą z mojej perspektywy była odległość od
Rotherhamu. Okazało się jednak, że moje standardy są dalece odmienne od obowiązujących w świecie dużych, bogatych firm w którym od miesiąca przebywam. Hotel zapewniany przez firmę (w którym się nie znalazłam) był w pełni luksusowy, a mój motelik miał w pokoju  poza łóżkiem i czajniczkiem tylko cieknący kran...
W poniedziałek musiałam wyruszyć o 8 rano, żeby zdążyć na pociąg do
Rotherhamu, a tam z dworca znaleźć drogę do hotelu w którym było
szkolenie. Pogoda była ładna i miałam prawie godzinę, więc żwawo
ruszyłam w drogę, piechotą 45min. Po drodze, oczywiście, okazało się,
że spacer zawiera w sobie przekraczanie obwodnicy i odcinki po
poboczu... szłam tak więc, na korporacyjną konferencję, przy
dwupasmowej drodze rozważając złapanie stopa i myślałam o tym, że moje
życie nigdy się nie zmieni...
Jak już przyszłam i spytana o to jak się mam odpowiedziałam, że
dobrze, chociaż jest tu daleko z dworca, usłyszałam lekko zdziwioną
odpowiedź, że nikt nie spodziewał się, że ktokolwiek przyjdzie tu
piechotą, i przecież zwróciliby mi pieniądze za taksówkę... Oświecona
tą myślą, następnego dnia postanowiłam nie iść piechotą. Jednak
okazało się, że moja zaradność w kwestii organizowania sobie wygód
jest dużo mniejsza niż w zakresie znajdywania drogi. Znaczy nie miałam
większego problemu, żeby się zorientować w obcym mieście i znaleźć ten
hotel na piechotę, za to miałam duży problem, żeby znaleźć taksówkę.
Telefon stwierdził, że wydzwoniłam wszystkie pieniądze i można wręcz
powiedzieć, że byłam całkowicie bezradna... W końcu udało mi się
zapytać jakiegoś bardziej doświadczonego w tych tajemniczych dla mnie
sprawach przechodnia, który mnie skierował do Tesco, a tam, kolejny
przechodzień zaprowadził mnie do telefonu do wzywania taksówki. Słowem
wykazałam się całkowitą niekompetencją i nieprzygotowaniem na
korzystanie z udogodnień. Byłam też jedyną osobą, która drugiego dnia
szkolenia pokazała się w tych samych ciuchach co pierwszego (kto by
pakował więcej niż jeden komplet na dwa dni??).

Za to samo szkolenie było bardzo fajne i bardzo pomocne. Dowiedziałam
się wszystkiego o brytyjskim prawie farmaceutycznym, obowiązkach i
odpowiedzialności farmaceuty, systemie refundacji, polityce wobec
leków kontrolowanych, czyli po naszemu narkotyków i psychotropów i
tego typu rzeczach.
Najbardziej szokująca wiedza, jaką stamtąd wyniosłam jest taka: Prawo
stanowi, że lekarz może zapisać na recepcie dowolny lek, kosmetyk albo
jedzenie, pod warunkiem, że nie ma go na czarnej liście. Wszystko co
jest zgodnie z tą zasadą przepisane na recepcie jest refundowane (bo
wszystkie recepty są refundowane). W związku z tym lekarz może na
recepcie zapisać krem przeciwzmarszczkowy najdroższej firmy,
sześciopak piwa i krakersy, i apteka może to wydać bezpłatnie (dla
osób objętych "wyjątkami" o których już pisałam, jak osoby po 60 roku
życia itp.) albo za odpłatnością ryczałtową i NHS zwróci aptece
pieniądze!!! Czyli WSZYSTKO (poza czarną listą) jest refundowane! Ci
Anglicy są po prostu szaleni!

Inny ciekawy przepis to możliwość wydania leku bez recepty (poza narkotykami) na prośbę lekarza albo pacjenta. Odpowiednik naszej recepty farmaceutycznej, tyle, że nie ma zastrzeżenia, że można to zrobić tylko w celu ratowania życia. Jeśli prosi lekarz, trzeba tylko się upewnić, że na pewno jest lekarzem i zobowiązać go do dostarczenia recepty w ciągu 72h. Jeśli prosi pacjent to można mu wydać właściwie każdy lek (poza narkotykami) pod warunkiem, że już go kiedyś brał i ma dobry powód dlaczego potrzebuje go w tej chwili, bez recepty. Można więc sprzedać bez kłopotu tabletki antykoncepcyjne jakiejś zapominalskiej i nikomu nie trzeba ściemniać, że to dla siebie. Z drugiej można przy takiej sprzedaży samemu wymyślić cenę - jeśli więc ma się uporczywego pacjenta "jest sobota, a mi się skończyły tabletki, już piąty miesiąc z rzędu" to można mu sprzedać jego tabletki za jakąś z kosmosu wziętą, zawyżoną kwotę.

Na szkoleniu poza mną było 7 osób z Rumunii, dwie z Litwy, jedna z
Łotwy, dwóch Włochów i jednak Hiszpanka. Grupa była fajna i nie tylko
ja się o wszystko dopytywałam, więc było ciekawie i skutecznie. Do
Przedyskutowaliśmy wszystkie możliwe sytuacje i przypadki :) Jestem więc zadowolona i czuję się dużo swobodniej w aptece.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Po pracy


 Znaleźliśmy na obrzeżach miasta fajny park spacerowy. Z jednej strony jest ograniczony rzeką, z drugiej polami. Jest też ścieżka rowerowa, która ciągnie się chyba do samego Lincoln - stolicy hrabstwa.

Chociaż Boston jest malutki, jak na razie mamy gdzie chodzić na spacery i podziwiamy ładne angielskie domki i różane ogródki.



Wieżę kościoła widać nawet z parku
 Pogoda jest bardzo zmienna. Jak dotąd przez większość czasu strasznie wiało. Dni zmieniają się ze słonecznych w deszczowe na przestrzeni kilku godzin. Na szczęście deszcze (jak dotąd) były tylko przelotne. ogólnie więc pogoda jest ok i też dzięki tym częstym deszczykom zmieniającym się ze słoneczkiem warunki dla roślin są doskonałe - stąd ładna zieleń i intensywne kolory.

Jeden z wielu przydomowych ogródków

niedziela, 5 czerwca 2011

Brytyjska Apteka

Wszystkich nie-farmaceutów z góry ostrzegam, że tan wpis może im się wydać nudny. Nie będę się tym jednak zrażać, więc i tak go opublikuję, bo jest odpowiedzią na pytania, które sama zadawałam znanym mi farmaceutom-emigrantom, nigdy nie dostając satysfakcjonującej odpowiedzi. 

Apteka w UK jest miejscem zupełnie innym niż apteka w Polsce, takoż pozycja farmaceuty.

Są cztery rodzaje pracowników:

Counter assistant - kasjer
Dispenser/technik - zbieracz i naklejacz
Farmaceuta - sprawdzacz i nadzorca
Manager - organizator czasu i załatwiacz Wszystkich Innych Spraw

Podróż recepty po kolejnych stacjach w aptece wygląda następująco:
Najpierw trafia do apteki na jeden z dwóch sposobów - albo przynosi ją pacjent albo nasz kierowca. Na początku trafia w ręce counter assistanta, który potwierdza nazwisko i adres na recepcie z danymi pacjenta oraz sprawdza, czy recepta jest podpisana przez lekarza i czy jest płatna czy nie. Odpłatność za leki na receptę wynosi ryczałt 7,40 za każdy rodzaj leku, niezależnie od ilości opakowań albo nic, czyli za darmo. Czyli jeśli recepta jest płatna to za receptę na której wypisano np. 1 op. omeprazolu i 3 op. diclofenacu i 1 op. clotrimazolu zapłaci 22,20. Jeśli jest bezpłatna to oczywiście nic nie zapłaci. Bezpłatne leki należą się znacznej większości ludzi tj:
-dzieciom poniżej 16 roku życia
-dzieciom poniżej 18 roku życia jeśli się uczą
-osobom powyżej 60 roku życia
-posiadaczom certyfikatu medical exemption, czyli naszym chorobom przewlekłym - wchodzi w to dość dużo chorób, takich jak cukrzyca, padaczka, niektóre choroby hormonalne, ale nie ma na liście nadciśnienia ani astmy
-osobom, które przedpłaciły za leki bezpośrednio do NHSu. Jest możliwość dokonania jednorazowej wpłaty 104 funtów rocznie i wtedy już nic więcej nie płaci się za leki. Opłaca się to wszystkim, którzy biorą 15 lub więcej leków rocznie, czyli jeden miesięcznie i trzy inne! Wtedy też wszystkie dodatkowe leki, jakie lekarz zapisze są za darmo
-osobom o niskich dochodach, na zasiłku dla bezrobotnych i tym podobnym grupom, których dokładnie na razie nie odróżniam
-inwalidom wojennym
-jeśli zapisana jest antykoncepcja (!!!) tabletki antykoncepcyjne są za darmo dla każdego

Jak widać ta lista pokrywa znaczną większość pacjentów, także ogólnie tylko kilka % recept jest płatnych i to i tak płatnych tylko w wysokości ryczałtowej stawki za pozycję na recepcie. Nie ma leków z odpłatnością 100%. Jest za to lista leków, które nie mogą być zapisane na recepcie, czyli nie są refundowane, ale jest wyjątkowo krótka. Za to lista leków refundowanych jest wprost monstrualna.
Ci zwariowani Anglicy refundują po prostu wszystko - leki, witaminy, kremy, szampony, opatrunki, worki do moczu i stomii, jedzenie na bezglutenowców... nawet oliatum jest refundowane! Długo by wymieniać, ale ja co chwila jestem zaskakiwana. Przez pierwsze dni nie byłam pewna czy dobrze rozumiem o co chodzi, widząc wydawany za darmo paracetamol, syrop prosty, ale też np. ezetrol, daivobet, protopic, plavix i wiele wiele innych, o których nasi podatnicy mogą tylko pomarzyć , bo są zwyczajnie za drogie... Za darmo jest nawet viagra, ale muszę zwrócić honor, że nie dla wszystkich (tylko dla cukrzyków, chorych na nerki i choroby podbrzusza, jak wycięty pęcherz). Pytałam więc co chwila biedną Debbie "i to też jest refundowane?' a na jej przytaknięcie wybuchałam śmiechem :)

Jak już zostanie ustalone, czy pacjent będzie płacił za leki czy nie, counter assistent pyta, czy pacjent będzie czekał na leki, czy przyjdzie je odebrać później. Zależnie od odpowiedzi recepta ląduje w czerwonym (priorytet) lub szarym koszyku i idzie do zbieracza.

Zbieracz najpierw musi przepisać receptę do komputera. Przepisuje się dane pacjenta i wszystkie przepisane leki wraz z dawkowaniem, przy czym jeśli dany pacjent już u nas kupował to jego dane i poprzednie leki są w systemie i tylko trzeba je zaznaczyć. Wszystkie leki od razu się dodaje do zamówienia, sprawdza, czy żaden z leków nie jest na "czarnej liście" czyli czy wszystko się należy na receptę. Jeśli wszystko jest ok. drukuje się naklejki. Każdy lek wydawany z apteki musi być oklejony naklejką z nazwiskiem pacjenta, nazwą i dawką leku, dawkowaniem i w niektórych przypadkach specjalnymi ostrzeżeniami np. "uwaga! zawiera paracetamol! nie łączyć z innymi lekami zawierającymi paracetamol!" albo "połykać w całości, nie rzuć" albo "może powodować senność, jeśli ci się to zdarzy (if affected) nie prowadź samochodu, ani nie obsługuj maszyn" itp.
Z tak przygotowanymi naklejkami zbieracz bierze swój koszyczek, receptę i naklejki i wyrusza pozbierać potrzebne leki z półek. Potem okleja wszystkie opakowania odpowiednimi naklejkami sprawdzając datę ważności i ilość tabletek.
Tu kolejna różnica - W Anglii nie ma zakazu dzielenia opakowań co oznacza, że wydaje się dokladnie tyle tabletek, ile lekarz zalecił. Jeśli lek jest w blistrach to pół biedy - odcina się po prostu potrzebną ilość tabletek. Gorzej jak jest w słoiczku - wtedy trzeba pracowicie wyjąć tabletki, przeliczyć je i zapakować do nowego słoiczka! co więcej nawet jak ilość tabletek w słoiczku zgadza się z ilością na recepcie, ale słoiczek zbyt łatwo otworzyć, tabletki przesypuje się do dziecio-odpornego słoiczka! ostatnio witaminę B przesypywałam!!  W trakcie zbierania robi się też inne rzeczy, które u nas są powierzane pacjentom, tak jak rozrabianie antybiotyków w zawiesinie (wydaje się gotową zawiesinę, a nie proszek).

Jak już wszystko jest przygotowane, odpowiednio zapakowane i oklejone, gotowy koszyczek z receptą ustawia się w kolejce do sprawdzenia przez farmaceutę.

Farmaceuta bierze koszyczek i sprawdza dokładnie czy leki zgadzają się z receptą i czy naklejki są dobrze ponaklejane, kontroluje ilość tabletek, postać leku, datę ważności itp. Sprawdza też czy dawkowanie na recepcie jest takie samo jak na naklejce oraz czy klinicznie recepta ma sens - dawki nie są przekroczone, nie ma interakcji i ogólnie czy wszystko gra. Potem wszytko pakuje do torby i nakleja ostatnią naklejkę z danymi pacjenta na wierzchu. Jeśli pacjent czekał to idzie mu to zanieść, ewentualnie przekazuje koszyczek kasjerowi. Jeśli torba z lekami jest do wydania później - ląduje w szafie z lekami do odbioru, a recepta w specjalnym katalogu, żeby ją można było łatwo znaleźć gdy pacjent przyjdzie.

Farmaceuta jest więc głównym haczyczkowym apteki, gdyż jego rola polega na stawianiu haczyków :) Oczywiście rola ta jest doniosła i odpowiedzialna, ale jednak...
Poza tym farmaceuta odpowiada na wszystkie pytania pacjentów, jeśli dotyczą działania/użycia leków. Często te pytania są zadawane kasjerowi, który jest pierwszą osobą, z którą styka się pacjent. Kasjerzy są więc szkoleni na które pytania mogą sami odpowiedzieć, a które muszą przekierować do farmaceuty. Kasjerzy muszą każdemu zgłaszającemu się z problemem medycznym zadać pytania WWHAM: kto jest pacjentem; jakie są objawy; jak długo to trwa; jakie działania już zostały podjęte; czy pacjent bierze jakieś inne leki. Często widzę, jak przybiega kasjer do Nikki z krótkim pytaniem typu: paracetamol może być z ramiprilem?
Farmaceuta musi być też informowany o wszystkich zakupach leków z grupy P czyli "bez recepty, pod nadzorem farmaceuty" Generalnie przed wydaniem takiego leku powinien zrobić cały wywiad, ale najczęściej robi to za niego kasjer, a farmaceuta jedynie potwierdza, że wszystko jest ok. Jeśli ktoś jednak ma jakieś bardziej zaawansowane pytania albo jakiś problem to farmaceuta idzie z nim porozmawiać osobiście.
Poza tym farmaceuta wykonuje usługi profesjonalne, najczęściej tzw MUR czyli przegląd używanych leków. Każdemu pacjentowi taka usługa należy się raz w roku i płaci za nią NHS. Polega to na przejrzeniu wszystkich leków jakie bierze dany pacjent i upewnieniu się, że wie co i jak ma brać (tak, tak, na naklejkach jest napisane, ale kto by się tym przejmował). Jest to też okazja, żeby zobaczyć, czy pacjent się dobrze czuje i nie ma żadnych działań niepożądanych i ogólnie czy wszystko gra.
Wykonuje się jeszcze inne tego typu usługi monitorujące stan zdrowia społeczeństwa, ale jeszcze się z nimi nie zapoznałam, więc nie wiem dokładnie.
Do obowiązków farmaceuty należy też kontrolowanie stanu narkotyków (inwentaryzację robi się co tydzień), dokonywanie zmian w książce narkotyków, przyjmowanie i wydawanie. Farmaceuta też nosi przy sobie klucze do szafki z narkotykami.
No i jeszcze jedna, najweselsza funkcja. Farmaceuta nadzoruje wydawanie metadonu :) Metadon (środek udający heroinę) jest w pełni refundowany, znaczy jest za darmo i należy się uzależnionym od heroiny, którzy zapisali się na odwyk. Heroiniści są podzieleni na dwie grupy - nadzorowanych, którzy muszą wypić swoją dzienną dawkę na oczach farmaceuty (żeby nie sprzedali uzyskanego w aptece metadonu) i tych, którzy dostają zapakowane buteleczki. W miarę postępu terapii dawki stopniowo są zmniejszane, ale na weekend metadoniści dostają zapas - żeby im starczyło na niedzielę :) Wszyscy generalnie wiedzą, że nic to nie daje, a odbiorcy metadonu traktują go raczej jak dodatkowe źródło narkotyku - nie tak silnego i dobrego, ale umożliwiającego wzięcie mniejszej dawki heroiny dla uzyskania tego samego efektu. Mimo tego państwo stara się pomóc swoim zagubionym owieczkom i refunduje im metadon oraz płaci aptekom za operowanie nim :) Może z resztą komuś udało się dzięki temu wyjść z nałogu - nie wiem.

Tak się przedstawiają obowiązki farmaceuty w UK. Potwierdzam krążącą opinię, że farmaceuta cieszy się tu większym autorytetem i prestiżem niż u nas, między innymi dlatego, że zajmuje się tylko tymi bardziej profesjonalnymi zajęciami, a od kasowania i tego typu czynności ma innych ludzi. Generalnie wyraźnie farmaceuta jest jedynym specjalistą w aptece i bez niego apteka nie może pracować - ze względu na to cieszy się dużym szacunkiem i jest uważany za ważnego. Jest też jedyną osobą odpowiedzialną za wszelkie kwestie merytoryczne związane z lekami, w tym za organizację przestrzeni i dopilnowywanie procedur rządzących gospodarką lekową. Do niego pacjenci i inni pracownicy zwracają się do niego z pytaniami i to on, jako jedyny członek personelu, podejmuje ostateczne decyzje.
Sama praca nie jest jednak ciekawsza niz w Polsce (przynajmniej na razie tak mi się wydaje). Wręcz jest nudniejsza, bo przez 90% czasu tylko sprawdza się zgodność zawartości koszyczka z receptą i nawet się z nikim nie gada. Niestety wbrew krążącym opiniom, mimo tego, że nie robi się tego na oczach czekającego pacjenta, nie można powiedzieć, żeby nie pracowało się w pośpiechu.


Jeszcze mam dwie rzeczy do napisania.
Jedna to drugie źródło recept, o którym wspomniałam na początku. Część recept (ok. połowy) nie jest przynoszona przez pacjentów, tylko przywożona z przychodni przez kierowcę. Działa to tak, że każdy pacjent, który sobie tego zażyczy, może przy odbiorze leków zadeklarować, które leki będzie chciał za miesiąc i upoważnić aptekę do załatwienia na nie recepty, podając przychodnię do której należy. Na zamówieniu złożonym przez pacjenta odnotowujemy dwie daty - datę odbioru kolejnej porcji leków (na ogół miesiąc od daty złożenia zamówienia) i datę o tydzień wcześniejszą - datę kiedy my musimy dostarczyć to zamówienie do przychodni, tak, żeby lekarze zdążyli wypisać receptę. Mamy więc cały katalog kartek z zamówieniami pacjentów, zorganizowany wg daty, kiedy trzeba będzie je przekazać do przychodni, żeby lekarze wypisali recepty. Codziennie wyjmujemy pliczek zamówień na ten dzień i kierowca zawozi je do przychodni i po kilku dniach wraca pliczek recept, które przechodzą całą procedurę - przepisywanie do komputera, zbieranie i oklejanie leków, sprawdzanie przez farmaceutę i pakowanie - i czekają na odbiór. Przy odbierze pacjent może ponowić zamówienie na kolejny miesiąc i tak dalej. Sprytne, co? Ciekawa jestem, czy coś takiego można by wprowadzić w Polsce. bo przecież u nas to wygląda tak samo, tylko, że karteczkę z zamówieniem zanosi do przychodni pacjent a nie aptekarz.

Druga rzecz to przygotowywanie zestawów leków dla niepełnosprawnych i dziadków w domach opieki. Jest to czynność, wcześniej mi nie znana, bo nieobecna w polskich aptekach. Chodzi o to, że osoby niepełnosprawne oraz osoby przebywające w domach opieki, zamiast dostawać leki normalnie w opakowaniach, z których się je samemu wydostaje mają zapakowane leki w specjalne tacki.

Tabletki zapisane danemu pacjentowi trzeba pracowicie wypstrykać z blistrów i umieścić w kieszonkach na tacce, tak, żeby choremu i pielęgniarkom nie pomyliło się co, kiedy i ile ma brać. Robota głupia jak nie wiem co i palce bolą... A potem farmaceuta musi sprawdzić, czy w każdej przegródce są odpowiednie tabletki...
Oczywiście leki są za darmo, a NHS płaci aptece za dodatkową usługę :)