poniedziałek, 30 maja 2011

Boston, Lincolnshire, UK


W niedzielę rano (22.05) wyruszyliśmy do Bostonu, zatrzymaliśmy się w Bed & Breakfast i przeszliśmy się po naszym przyszłym domu. Miasteczko na pierwszy rzut oka jest ładne i przyjazne. Zbudowane w większości z niskich, ładnych domków z czerwonej cegły. Na środku stoi imponujący 700-letni kościół z wysoką, ażurową wieżą, górującą nad miastem. Ogólnie jest raczej zadbany i przyjemny, więc mamy gdzie chodzić na spacery.

Boston to jedno z (a może naj) bardziej zaludnionych przez Polaków miast w Anglii (no może poza Londynem). 25% mieszkańców jest z Europy wschodniej - najwięcej Polaków, Rosjan i Łotyszy. Polski słyszy się na ulicach prawie tak często jak angielski, polskie sklepy są wszędzie i wszelkiego typu napisy po polsku też. W mojej aptece personel stale się zmienia i już poznałam 3 osoby z Polski poza tym jednego gościa z RPA, jednego z zachodniej Afryki i jedną dziewczynę z Nigerii. Reszta to Brytyjczycy, więc o tyle dobrze, że nadal są w nadmiarze :) Maniuch chodzący po mieście w co dzień i załatwiający wszystkie potrzebne sprawy też mówi, że łatwiej o Polaka albo Rosjanina w tej Anglii, niż o Anglika... Zupełnie niespodziewanie, przyjeżdżając do jakiejś zapomnianej, rolniczej części Anglii znaleźliśmy się w prawdziwym międzynarodowym i wielokulturowym mieście!
Na temat tego, że znaleźliśmy się w mieście z silną polską mniejszością mamy mieszane uczucia. Z jednej strony nie czujemy się tak wyobcowani - bez trudu można znaleźć jedzenie i inne produkty z Polski, nie jest się tak otoczonym obcym językiem i zwyczajami. Z drugiej strony za często widzimy Polaków robiących ogólny burdel - krzyczących coś do siebie, pijanych... Do tego są przemieszani z Rosjanami, którzy zachowują się i wyglądają jeszcze gorzej, a jak sądzę obie grupy są nieodróżnialne dla Anglików. Poza tym gdybyśmy chcieli być tam gdzie jest dużo Polaków to zostalibyśmy w Polsce... Jeszcze z innej strony fakt, że mówimy po polsku i po angielsku, z powodu takiej mnogości naszych rodaków, powoduje, że jesteśmy cenniejsi na rynku pracy - możemy się dogadać z mieszkańcami miasta :) Już mi się trafiło, że załoga z innej apteki zadzwoniła do naszej, żebym ja porozmawiała po polsku z klientem, który czegoś nie rozumiał :)

Pierwszy dzień w pracy był nudny i trochę przytłaczający. Najpierw okazało się, że poszłam nie do tej apteki co miałam. W kontrakcie napisali mi, że trening będę odbywać w aptece przy South Square, a jak go skończę to przeniosą mnie do apteki na Forbes Road. Poszłam więc na South Square ale okazało się, że osoba, która będzie odpowiedzialna za moje trenowanie jest na urlopie w tym tygodniu więc na ten pierwszy tydzień mam chodzić do Forbes i zostałam tam odwieziona.

Moja pomyłka okazała się jednak bardzo przydatna, bowiem w aptece przy South Square spotkałam Milenę z Polski :) która jak usłyszała, że nic nie mamy i nie mamy gdzie mieszkać i w ogóle nie bardzo wiemy jak i co załatwiać od razu zaoferowała swoją pomoc. Powiedziała, że wie jak to jest trudno na początku i że jej nikt nie pomógł, więc ona nam pomoże.

Tak, Universum nade mną czuwa :D

Po tym jak już dostałam się do mojej na-ten-tydzień-docelowej apteki usadzono mnie z protokołami bezpieczeństwa i innymi procedurami obowiązującymi w firmie. Siedziałam więc smętnie na zapleczu z przenudnymi papierami i je dzielnie czytałam. Dlatego było nudno. Przytłaczająco było dlatego, że wszyscy mówią ze swoim bełkotliwym brytyjskim akcentem i nie są tacy mili jak moi poprzedni rozmówcy, czyli nie mówią do mnie wolniej ani prościej. Znowu więc obawiam się trochę, czy sobie poradzę... Na szczęście cała pozytywna energia nabrana w Fenton jeszcze nie wyparowała, więc na razie trzymam się dzielnie. Apteka jest bardzo ruchliwa i wszyscy mają dużo pracy. Na pierwszy rzut oka ma się wrażenie, że wszyscy biegają w te i z powrotem i usiłują robić wszystko na raz. Tylko farmaceuta wydawał się być spokojny i wyluzowany - stał sobie na swoim miejscu i cierpliwie sprawdzał recepty.

Następny dzień w pracy okazał się znacznie ciekawszy. Udało mi się pogadać trochę z Debbie - managerką apteki, która zaczęła mi tłumaczyć co i jak, więc zaczęłam się trochę orientować w codziennych czynnościach apteki. Dotarłam też do trochę bardziej sensownych i ciekawszych procedur i nawet trochę się nauczyłam. Każdy kolejny dzień był jak na razie lepszy od poprzedniego - w miarę jak udawało mi się co raz więcej zrozumieć z tego co właściwie się dzieje w moim miejscu pracy i co robią poszczególne osoby, czuję się co raz mniej zagubiona i bezradna. Teraz jestem nawet w stanie zrobić coś pożytecznego i pomóc w uporaniu się z tym natłokiem czynności i chociaż ciągle się o coś pytam to też znam już co raz więcej odpowiedzi. Jestem więc dobrej myśli i mam nadzieję, że wkrótce poczuję się całkiem pewnie. Od jutra będę mieć swojego opiekuna, więc mam nadzieję, że dzięki temu zostanę wprowadzona w tajniki wiedzy bardziej systematycznie i wszystko się wyjaśni.

Co do języka, to jest ciężko... wszyscy co prawda powtarzają mi, że mój angielski jest bardzo dobry, ale prawda jest taka, że rozumiem (i to mniej więcej) co mówią, tylko jak mówią bezpośrednio do mnie... tego co uzgadniają między sobą prawie nigdy nie udaje mi się wychwycić... Drżę przed chwilą, w której zatrudnią mnie do odbierania telefonów albo do pracy "pomocnika kasowego", którego zadanie polega na dowiedzeniu się nazwiska i adresu klienta, a potem poszukanie dla niego recepty do odbioru... czyli główna praca to zrozumieć dokładnie dane osoby i być w stanie jest odszukać na piśmie!! Wszyscy oczywiście utrzymują, że z czasem to opanuję, ale jak na razie to się nie stało...

W czasie kiedy ja zmagam się z rzeczywistością apteczną, mój nieoceniony mąż znalazł nam pokój w którym się zatrzymamy. Musiał w tym celu latać po całym mieście w poszukiwaniu różnych papierów, oraz sterroryzować panią w agencji wynajmującej mieszkania aby właściciel posesji pozwolił się nam wprowadzić na następny dzień. Tymczasowo mieszkamy w pokoju w dzielonym domu. Główną zaletą tego pokoju było to, że był dostępny od zaraz - bez dostarczania stosu dokumentów, których na początku nie mieliśmy, jak referencje od poprzednich gospodarzy, numer konta bankowego, potwierdzenie o zatrudnieniu itp. Poza tym jest względnie tani i w miarę blisko do mojej pracy i do centrum miasteczka. Niestety ma też wady - przede wszystkim zapach - wykładzina i materac wydziela zapach stęchlizny i ogólnie nie jest zbyt przyjemnie. Dom, poza tym, że jest duży i fajny, jest też brudny i zaniedbany. Nasi współlokatorzy nie sprzątają po sobie, palą i mówią tak niezrozumiale, że ledwo możemy się z nimi dogadać. W sobotę urządziliśmy sprzątanie, użyliśmy też jakiegoś anty-smroda i teraz jest już całkiem ok. Nie mniej jednak szukamy czegoś lepszego. Na razie jesteśmy spłukani, ale mam nadzieję, że jakoś w lipcu będzie nas stać na to, żeby się przenieść do jakiegoś samodzielnego, czystego mieszkanka. Jak już coś znajdziemy to urządzimy wyprawę do Polski po porzucone tam rzeczy.
Tymczasem dzielny Maniuch pracuje nad poprawieniem komfortu naszego życia. Opanował już gdzie co można tanio kupić, zaopatrzył nas w kilka niezbędnych przedmiotów, jak talerz i kubek i w ogóle wszystko pozałatwiał tak, że jesteśmy już w miarę ustawieni. Założyliśmy sobie konto w banku i jak wszystko dobrze pójdzie w środę będę miała National Insurance Number, czyli brytyjski odpowiednik PESELu. Teraz zostaje nam jeszcze znaleźć pracę dla Maniucha i znaleźć jakiś bardziej permanentny lokal.
Maniuch zapoznał się też z Mileną z apteki (której mąż ma na imię Marcin) i z jej kolegą Grzegorzem który pracuje w innej agencji nieruchomości i obiecał nam pomóc jak tylko zaczniemy szukać kolejnego mieszkania. Milena opowiadała nam o ciężkim losie Polaków na emigracji oraz zaprosiła nas na kawę na weekend :-)

Zdjęcia z Bostonu tu: https://picasaweb.google.com/102225926721216505083/Boston#

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz