poniedziałek, 24 października 2011

Weekend z Davidem i Jane

Pamiętacie Davida i Jane, u których spędziliśmy pierwszy tydzień w Anglii? Odwiedziliśmy ich w ten weekend i udaliśmy się wspólnie do Parku Narodowego Peak District. Wycieczka bardzo udana, zwłaszcza, że David wszystko nam opowiadał i tłumaczył. Robił więc za przewodnika z dodatkową zaletą, że mówił nie tylko o mijanych atrakcjach, ale też na wszystkie inne tematy. Bardzo dobrze się czuliśmy w ich towarzystwie - tak samo jak poprzednim razem.

Peak District to park leżący pomiędzy kilkoma dużymi ośrodkami miejskimi. Zrozumiałe więc, że park jest oblegany przez turystów. Tym razem jednak nie było bardzo tłoczno i chodziło się z przyjemnością.
Peak District National Park
Sheffield jest nie tylko dużą aglomeracją miejską ale też zagłębiem  górniczo hutniczym - obecnie niezbyt aktywnym - kopalnie i huty zamknięto za rządów Margaret Thatcher i nadal jest tam dość duże bezrobocie.

Chodziliśmy po północno-wschodniej części parku. dokładnie po tym terenie: http://maps.google.co.uk/
Były tam piękne wrzosowiska - niestety już przekwitłe :( i ciekawe skalne formacje, spotykane w Polsce tylko w pobliżu wysokich gór. Krajobrazy ładne, choć podziwianie było nieco utrudnione przez wiszącą mgłę i chmury. Najpierw przeszliśmy się przy brzegu klifu podziwiając odsłonięte, urwiste skały. Potem szliśmy przez otwarte, wietrzne wrzosowiska. Krajobraz był jak wyjęty z Narnii - dokładnie ze Srebrnego Krzesła, gdzie dzieci idą przez wietrzne pustkowia porośnięte niską roślinnością i usiane skałami, natrafiając od czasu do czasu na skaliste pagórki. Pomiędzy skałami można było nieco odpocząć od urywającego głowę wiatru. Porównanie nasuwało mi się same.
Po południu zeszliśmy w dolinę, będącą polodowcowym wąwozem. Niezbyt strome zbocze było pokryte szarymi gazami, pomiędzy którymi powykręcane dęby walczyły o przetrwanie. Krajobraz bardzo sielski i ładny. Na koniec zostaliśmy zawiezieni i oprowadzeni po Creswell Crags. Jest to zespół jaskiń zamieszkałych przez ludzi w epoce lodowcowej. Po dniu pełnym wrażeń poszliśmy na wspólny obiad (Maniuch spróbował lokalnego piwa - podobno dobre) i w końcu trzeba było się pożegnać.

Zdjęcia w galerii

poniedziałek, 17 października 2011

Brytyjscy Polacy

Jak już przy narodowościach jesteśmy, postaram się naskrobać coś o tutejszych Polakach.
Byliśmy pytani o to jak sobie radzą nasi rodacy na obczyźnie, odkąd przyjechaliśmy i jak dotąd unikaliśmy odpowiedzi, wykręcając się brakiem danych :) Nadal nie mamy jakiś super danych i nie nawiązaliśmy kontaktów z żadnymi polakami poza Mileną, którą poznałam zaraz pierwszego dnia i panią krawcową, do której telefon dała mi zagadnięta w sklepie Polka.
Mamy za to trochę obserwacji, którymi można by się podzielić.

Po pierwsze Polaków jest tu, szczególnie w Bostonie, bardzo dużo. Są wszędzie - polski słyszy się na ulicach, w sklepach, w przychodniach, w różnych przedsiębiorstwach itd. Jak już wcześniej pisałam w Bostonie z kupieniem polskich produktów nie ma problemu. Są polskie sklepy z jedzeniem i polska półka w supermarkecie. Jest polski fryzjer, kosmetyczka, solarium, można nawet kupić "Życie na gorąco". A im bliżej lokalnej fabryki, tym częściej słyszy się rozmowy po polsku. W centrum miasta polski słychać równie często jak angielski, a na osiedlach domków jednorodzinnych - znacznie rzadziej. Nie mam na to żadnych twardych statystyk, ale myślę, ze znaczna większość tutejszych Polaków to tania, niewykwalifikowana siła robocza. W fabryce podobno 80% pracowników to Polacy. Jest też sporo ludzi pracujących normalnie w usługach i trochę przedsiębiorców prowadzących sklepy z polskimi produktami i inne biznesy. Obok tego jest grupa emigrantów specjalistów - jak na razie poznałam czworo polskich farmaceutów (poza mną), ale w przychodni jest też jeden polski lekarz, i jak sądzę w innych dziedzinach też są polscy specjaliści.
W grupie niewykwalifikowanych pracowników Polacy są znaczną większością. Poza Polakami są jeszcze Litwini i Łotysze, trochę Portugalczyków i jeszcze inne nacje, ale ich liczba w porównaniu do Polaków jest raczej mała. Pracownicy wykwalifikowani są bardziej zróżnicowani etnicznie. Farmaceutów angielskich poznałam dotychczas zaledwie czworo...  Poznałam za to kilkoro Włochów, Litwinek, Łotyszy, Afrykanów (z Kenii, Ghany, RPA i innych krajów), Hindusów, Rumunów i innych...

Polacy wykwalifikowani wtapiają się w społeczeństwo, więc o nich wiem najmniej. Polacy niewykwalifikowani są bardziej widoczni, i niestety chwały krajowi nie przynoszą. Po pierwsze nie mówią po angielsku, co wszystkich drażni. Do apteki przychodzą i ani dzień dobry nie powiedzą, tylko "polish?, polish?" powtarzają. Anglicy są moim zdaniem twardzi w tolerowaniu tego najazdu, ale i tak czasem im się wymsknie, że to nie jest grzeczne... Każda przychodnia posiada przynajmniej jedną recepcjonistkę mówiącą po polsku - inaczej nie mogliby pracować. Nie anglojęzyczni Polacy mieszkają w tanich mieszkaniach w centrum, kupują w polskich sklepach, piją polskie piwo pod kościołem. Na naszej ulicy są głównie Polacy. Polacy zasiedlili też inne rejony miasta, ale to raczej ci, którzy znają angielski na tyle dobrze, żeby dostać trochę lepszą pracę. Wiele rozmów zaczyna się po angielsku, a kończy po polsku - np. pan który nam wypożyczał samochód zaczął po angielsku:
-good morning is that mr Kopkowski?
-speaking
-dzień dobry, dzwonię w sprawię samochodu...
Ja tak samo gadam - zaczynam po angielsku, a jak mi dadzą receptę i przeczytam nazwisko to już się nie wygłupiam z tym angielskim :-D
W parku też toczą się rozmowy po polsku. raz usłyszałam fragment, który mnie rozbawił:
"-a co Tusk zmieni? Tusk nic nie zmieni!" :):)
Także ogólnie Polacy opanowali miasto i sobie w nim żyją. I rodzą dzieci. W lokalnej szkole jest ponoć więcej polskich dzieci niż angielskich. Jeden nauczyciel powiedział Maniuchowi, że w jego klasie używa się 7 języków, takie jest etniczne zróżnicowanie. Dzieci z resztą są najciekawszym zjawiskiem bo często są całkiem dwujęzyczne. Maniuch opowiada, że do charity przychodzą rodziny, rozmawiające z dziećmi po polsku, a potem dziecko odzywa się do niego, jako obsługującego, perfekcyjnym angielskim.

sobota, 15 października 2011

Narodowościowe okulary

Nie jestem z tego zadowolona, ale chyba czas przestać udawać, że jest inaczej. Muszę przyznać, że odkąd jestem za granicą, czyli od początku tego roku, patrzę na świat z jednego punktu widzenia - z perspektywy Polki.
Wszystko oglądam przez pryzmat swojej polskości. Towar w sklepach oglądam jako "to co można kupić w Anglii" mijane budynki jako "to co budują w Anglii". Oglądając telewizję oglądam angielską telewizję i dowiaduję się o czym się mówi Anglii, a nie co się stało na świecie. Nie mogę się od tego uwolnić. Najgorsze chyba, że spotykanych ludzi postrzegam jako Anglików, a dopiero później osobne osoby. O poznanych osobach myślę: "ten Anglik jest taki", a tamta Angielka jest taka. A ta, to Polka i jest taka. I jeszcze poznałam jedną Ukrainkę. I Włocha. A ta też jest Angielką.
Przyłapuję się na tym, że (niczym własna babcia) pierwsza informacja jaką chcę poznać o nowej osobie to jej kraj pochodzenia. Dopiero to pozwala mi jakoś myśleć o osobie.

Wszystko co tu nowego spotykam, czego się dowiaduję i co poznaję przyrównuję do Polski, także raczej rozważam cały czas jakie są różnice i podobieństwa niż po prostu się czegoś dowiaduję.
I gadam stale o Polsce.

Już w Stanach mieliśmy z tym problem. Poznaliśmy tam amerykański sposób patrzenia na świat i na swój kraj i zazdrościliśmy Amerykanom dumy z ich kraju, zupełnie niezależnej od obiektywnej wartości tegoż. Ciągle myśleliśmy o tym, że Polacy nie potrafią być dumni z Polski i jedyne co potrafią to na nią narzekać i mówić wszystkim, jaką to smutną i ciężką mieliśmy historię i jak smutno i ciężko się w Polsce żyje. I myśleliśmy o tym polskim pesymizmie i narzekaniu bardzo źle. Po czym za każdym razem jak ktoś nas zapytał o Polskę, opowiadaliśmy o niej i o Polakach dokładnie w taki sam sposób - prezentowaliśmy wizję smutnego i ciężko doświadczonego przez lata kraju, który jednak jakoś trwa, chociaż co to za trwanie... Chyba najbardziej jaskrawym przykładem był jeden wieczór u Pani Elżbiety, który spędziliśmy na wspólnym narzekaniu na to, że Polacy stale narzekają na Polskę i o tym jak w tej Polsce jest (nędznie). Rozmowa wyszła sama z siebie i bardzo dobrze się gadało... A potem sobie uświadomiliśmy, że to co robiliśmy przez ostatnich kilka godzin to dokładnie to co nam się nie podoba.

Teraz w pracy też cały czas porównuję wszystko do Polski i mam wrażenie, że niczego nie uczę się i nie poznaje takim jakie jest, ale wszystko jest lepsze, gorsze, albo po prostu jakieś w porównaniu do tego co jest w Polsce.

Oczywiście z jednej strony można powiedzieć, że to jest całkowicie naturalne - nowe doświadczenie jest nowe dlatego, że jest inne od tego co było wcześniej, od tego co znane, czyli starego. Decyzję o emigracji podjęliśmy między innymi dlatego, że chcieliśmy doświadczyć czegoś nowego, znaczy innego od tego co było wcześniej. Główna zmiana jaka nastąpiła to zmiana kraju, więc naturalnie inność jaką tu spotykamy wkładamy do worka o nazwie "Anglia" i wyrabiamy sobie zdanie na temat tego jaka jest Anglia - w porównaniu do tego jaka jest Polska.
Mimo tego, że w pewnym stopniu jest to naturalne i zrozumiałe, jestem z tego swojego polskiego sposobu postrzegania świata niezadowolona - mam wrażenie, że wpadam w skrajność i wszystko musi mieć przyporządkowaną narodowość. Żaden mijany dom nie jest po prostu ładny - jest to raczej angielski, ładny dom. Żaden zwyczaj nie jest po prostu ciekawy - jest to ciekawy, angielski zwyczaj. i tak ze wszystkim. W ten narodowościowy pryzmat, przez który patrzę na świat, wpisują się też spotykani ludzie - Anglicy, Polacy i inni imigranci. Staram się unikać zakładania, że ktoś coś myśli albo robi dlatego, że jest danej narodowości, ale nie za bardzo mi się to udaje. Na przykład ostatnio Debbie narzekała na jednego polskiego farmaceutę, że jest sztywny i trzyma się zbyt dosłownie wszystkich przepisów - był to opis zachowania tej osoby i jej podejścia do pracy i to, że chłopak jest Polakiem nie ma tu nic do rzeczy. Ja jednak się zdziwiłam, że Polak ma takie podejście do przepisów, bo my w Polsce... i tu zaczęłam opis jak to polskie prawo jest niekonsekwentne i nikt rozsądny się go nie trzyma i ogólnie to Polacy rzadko się prawem i przepisami przejmują... I tak mój narodowościowo-stereotypowy punkt widzenia się ujawnił. Nie jestem z tego zadowolona. Wolałabym myśleć o sobie, że potrafię wznieść się ponad przestarzałe i niemające racji bytu podziały narodowościowe  postrzegać ludzi i zdarzenia takimi jakie są, a nie dodawać do wszystkiego przymiotnik odpowiadający krajowi pochodzenia. Oceniać na podstawie innych cech, niż narodowość i przede wszystkim nie kierować się stereotypami. A tu nici.

niedziela, 2 października 2011

Co mi się tu nie podoba

Tym razem napisze trochę o tym co mi się nie podoba i co mnie dołuje. Mogę ogólnie powiedzieć że są dwie rzeczy, które mi się nie podobają. Chociaż przymierzając się do tego wpisu myślałam, że napiszę co mi się nie podoba w Anglii, wychodzi na to, że to co mi się nie podoba nie jest wcale angielskie :).  Numer jeden to czynniki korporacyjne - więc międzynarodowe a numer dwa to czynniki... polskie.

1.Nie podoba mi się, że stale nie mam czasu i jestem ciągle zmęczona. Pracuję codziennie 9 godzin i ani na chwilę nie przestaję pracować na pełnych obrotach. Pracy dla farmaceuty (i dla innych pracowników z resztą też) jest tak dużo, że nikt ani na chwilę nie przestaje pracować. Muszę więc przez cały czas być maksymalnie skupiona, zwłaszcza, ze wszystko dzieje się w obcym języku. Co gorsza pracuję na stojąco. Podczas całego dnia pracy mam prawo do przerwy w trakcie której co prawda i tak pracuję, ale mogę sobie usiąść - poza tym cały czas stoję sprawdzając niekończący się stos koszyczków z lekami. Bolą od tego nogi i plecy i potęguje to moje zmęczenie samą pracą. Poza tym uniemożliwia to nam chodzenie na spacery po pracy co jest jeszcze gorsze.

Mamy w aptece jedno krzesło, którego mogłabym używać w czasie pracy. Zagrabiłam je zaraz drugiego dnia, jak się zorientowałam jakie tu mają wobec mnie plany. Niestety następnego dnia, gdy chciałam powtórzyć ten manewr managerka powiedziała mi, że nie mogę brać tego krzesła bo stanowi to zagrożenie BHP jak na nim siedzę -że niby siedzę w przejściu. Argument był absurdalny, bo siedząc nie zajmuję wcale więcej miejsca niż stojąc, ale niestety bitwę przegrałam. Podjęłam jeszcze pewne próby walki o prawo moich nóg do życia bez bólu, ale niestety nieudanych. Jedyne co udało mi się osiągnąć to prawo do siedzenia podczas sprawdzania przygotowanych tacek z lekami dla domów opieki albo osób niepełnosprawnych - to sprawdzanie zajmuje więcej czasu i miejsca, i odbywa się bardziej z tyłu apteki. Mogę więc siedzieć na tym krześle przez kilka godzin, może wyszedłby jeden dzień w tygodniu czasu pracy i to tylko wtedy, kiedy nikt inny go nie używa. Krzesło jest bowiem przeznaczone do pracy przy komputerze, która następuje ok. 2 razy w tygodniu i trwa 2-4h.

Poza czynnikiem bolących nóg, na moje ogólne wykończenie wpływa ilość pracy do zrobienia. Polityka firmy zakłada wyciskanie z pracowników wszystkiego co się da i tego co się nie da też. Ilość pracowników jest więc tak obliczona, żeby było ich zawsze o trochę za mało, także ze wszystkim trzeba się spieszyć i praca nigdy nie jest skończona. Poza tym - i to jest kolejna irytująca rzecz- polityka firmy nie zakłada zatrudniania dodatkowych pracowników (albo płacenia obecnym za nadgodziny) gdy ktoś idzie na urlop albo jest chory. Czyli jak kogoś nie ma, to jest jeszcze mniej ludzi do wykonania tej samej pracy.
To wszystko składa się na moje permanentne wyczerpanie, skutkujące kładzeniem się spać o 21 i wyglądaniem jak warzywo w czasie między pracą a spaniem. Biedny Maniuch karmi mnie i pielęgnuje jak przychodzę, w nagrodę dostając tylko pogłaskanie mdlejącą ręką i wdzięczność w sercu...


Ja nie czuję się tym natłokiem pracy i co raz bardziej absurdalnymi wymaganiami jakoś osobiście dotknięta. Do wszystkiego co tu, w Anglii, spotykam podchodzę z dużym dystansem i rezerwą. Raczej obserwuję jak to działa i jak ludzie reagują niż sama się przejmuję. Jednak inni pracownicy biorą to bardziej do siebie. Właśnie z powodu coraz bardziej niewspółmiernych oczekiwań do możliwości załogi, moja managerka złożyła rezygnację i za miesiąc odchodzi z pracy. Stwierdziła, że spełnienie wszystkich oczekiwań i obowiązków jakie są na nią nakładane jest niemożliwe przy tej ilości zasobów, głównie ludzkich, i ma dość życia pod nieprzezwyciężalną presją. Decyzja oczywiście trudna, zwłaszcza, że nie znalazła jeszcze nowej pracy, więc powoduje silne reakcje emocjonalne - Debbie wylewa teraz całą frustrację narzekając na głupotę firmy i wypominając jej wszystkie błędy i niedoskonałości. Ja traktuję to nadal na zasadzie ciekawostki, ale też dowiaduję się wielu rzeczy o funkcjonowaniu firmy -  wielokrotnie rzeczywiście absurdalnych. Jedyne czego wtedy żałuję, to że nie umiem jednocześnie pracować i słuchać rozmów innych pracowników - mój angielski, choć coraz lepszy, nie jest jeszcze wystarczająco dobry, żeby rozumieć czyjąś rozmowę bez dużego skupienia na niej.

2. Druga rzecz, która mnie załamuje to że tak mało wiem. Zderzenie poziomu mojego przygotowania do pracy z panującymi tu standardami i oczekiwaniami spowodowało drastyczne pogorszenie się mojej opinii o polskim szkolnictwie wyższym i zarazem zdołowanie obawą o niesprostanie wymaganiom. Już pisałam, że jestem zdumiona brakami we własnej wiedzy- niestety im dłużej pracuję, tym więcej tych braków widzę i tym wyraźniej sobie uświadamiam, jak daleko w polu jest w Polsce cała branża farmaceutyczna, w tym poziom kształcenia. Niestety wiedząc o tym, że lekarze są w Polsce uczeni przez tych samych "specjalistów", obawiam się co raz bardziej o to, czy leczenie się w Polsce może komukolwiek wyjść na zdrowie... No dobrze, ale przejdźmy od narzekania do konkretów

Czego mianowicie mi brakuje? Przede wszystkim polskiej służbie zdrowia (i za razem mnie, w tejże służbie wykształconej) brakuje ustalonych procedur i standardów oraz rzetelnych źródeł informacji. Schematów postępowania, popartych jakimiś wiarygodnymi źródłami/badaniami. Z tego powodu w Polsce można usłyszeć różne zalecenia od różnych lekarzy, a w aptekach panuje całkowita samowolka. Już na stażu w Poznaniu zauważyłam, że jakkolwiek nasza kierowniczka potrafiła doradzić w wielu problemach i orientowała się w stosowanych lekach, tak źródła jej wiedzy stanowiły przede wszystkim doświadczenia własne i znajomych, poparte jedynie odrobiną wiedzy o samych lekach, pozwalającej z tych doświadczeń wybrać te z większym prawdopodobieństwem skuteczności. Młodzi farmaceuci uczą się od od starszych kolegów "sprytnych sposobów" na leczenie, a nie mają dostępu do solidnej, obiektywnej i zoptymalizowanej WIEDZY i procedur. Opierają się na tym co od kogoś usłyszeli i na opisach produktów dostępnych w aptece, które nie są przez nikogo kontrolowane i mogą zawierać całkowicie wyssane z palca informacje. Produkty, które są bez recepty, nawet te, które nie są suplementami diety, nie podają informacji jak i na co można je stosować, a kiedy iść do lekarza. Studia farmaceutyczne nie uczą w ogóle diagnostyki, więc aptekarze nie mają wiedzy, pozwalającej ocenić, czy prezentowane przez pacjenta objawy to coś poważnego, czy coś nadającego się do samoleczenia. Nic więc dziwnego, że mało co jest w Polsce dostępne bez recepty - nikt nie daje niedouczonym farmaceutom prawa do decyzji o tym, co można bezpiecznie leczyć bez zawracania głowy lekarzowi. Co więcej dowiedziałam się tutaj, że wiele leków, które są w Polsce tylko na receptę, jest owianych w społeczeństwie, ale też w środowisku farmaceutycznym mitem niebezpieczności, jak się okazuje opartym właściwe na niewiedzy i zakładaniu, że lepiej nie ryzykować, niż na jakiś konkretnych informacjach.

Na przykład tzw. "antykoncepcja po" czyli tabletki z dużą dawką gestagenów zapobiegające ciąży, sosowane do 72h po stosunku. W Polsce tylko na receptę i postrzegane jako niebezpieczna, powalająca dawka hormonów rozwalająca kompletnie równowagę hormonalną i powodująca nie wiadomo jakie spustoszenie w organizmie. Do tego jej działanie (jak się uważa nad Wisłą) ma polegać na uniemożliwianiu zagnieżdżenia się zapłodnionego jajeczka w macicy. Okazuję się, że NIC z tego nie jest prawdą. Dawka hormonów w tych tabletkach jest duża w stosunku do tabletek antykoncepcyjnych, ale nie dość duża, żeby spowodować jakiekolwiek negatywne zmiany z gospodarce hormonalnej kobiety. Jedynym przeciwwskazaniem do stosowania jest ciężka niewydolność wątroby i ostra porfiria. Jedyne zmiany w organizmie jakie są przez tabletkę wywoływane, to zatrzymanie jajeczkowania  i możliwość wywołania miesiączki w ciągu 7 dni od wzięcia tabletki (16% pacjentek) albo 3 dni wcześniej lub później niż normalnie (50% pacjentek). Co więcej gestageny zawarte w tabletce są całkowicie bezpieczne dla zygoty i płodu - jeśli kobieta już jest w ciąży i weźmie tabletkę, dziecku nic się nie stanie, ciąża będzie trwała bez przeszkód. Działania niepożądane to możliwość mdłości (14% pacjentek) i wymiotów (1% pacjentek). Nie ma przeciwwskazań do tego, żeby tabletkę stosować więcej niż raz w danym cyklu i nie daje ona zabezpieczenia antykoncepcyjnego na dłużej niż 5 dni. Nie ma też przeciwskazań do tego, żeby tabletkę stosować u dzieci (w Lincolnshire dziewczynkom od 13 roku życia tabletkę może wydać farmaceuta, poniżej - lekarz). I teraz uwaga - to co tu napisałam wiem z artykułu naukowego, popartego wieloma badaniami klinicznymi, a nie od pani kierowniczki, której się wydaje, że wszystko będzie dobrze. I to robi dużą różnicę. Muszę tu przyznać, że sama jak to pierwszy raz czytałam, nie mogłam uwierzyć i wszystko się we mnie buntowało - jak to, to nie wiedzą w tej Anglii, jakie te tabletki są wyniszczające? Podejrzewałam, że to jakaś Zachodnia propaganda i obyczajowa zgnilizna. Artykuł jednak był naprawdę dobrze uźródłowiony i poszukałam jeszcze innych publikacji -szystkie potwierdzały te same informacje. W końcu zastanowiłam się, skąd właściwie wiem, że "antykoncepcja po" jest niebezpieczna i wyszło mi, że "tak słyszałam"...  A na studiach zdaje się, że w ogóle o tym nie było.

Inny przykład do kremy i spraye steroidowe. O kortykosteroidach było na studiach dużo. Uczyliśmy się o wszystkich zagrożeniach i działaniach niepożądanych i to oczywiście dobrze. Jednak tu, w Anglii, dowiedziałam się nie dawno, że to czego się uczyłam w Polsce, może i ma znaczenie teoretyczne, ale nie ma żadnego przełożenia na praktykę. Uczenie farmakologii w Polsce nie zakłada rozróżnienia na działania niepożądane częste i rzadkie i też nie mówi po jakim okresie stosowania danego leku dane działania może wystąpić. Nie uczy się też które konkretnie leki są bardziej, a które mniej skuteczne i niebezpieczne. Tutaj mam dostęp do praktycznych informacji. Dopiero tu dowiedziałam się, że hydrokoryzon jest całkowicie bezpieczny do stosowania przez tydzień, np. na ugryzienia owadów., co w Polsce jest uważane, ze nadużywania sterydów i wystawianie się na poważne niebezpieczeństwo. Ogólnie też wiedza, do której mam dostęp tutaj jest dużo lepiej zorganizowana:
tu link do artykułu na wikipedii, który napisałam podczas studiów: http://pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Kortykosterydy&oldid=13060396
A tu do artykułu który napisałam po przeczytaniu (i tak tylko części) informacji z BNFu: http://pl.wikipedia.org/wiki/Glikokortykosteroidy
różnica w szczegółowości i praktyczności informacji jest ogromna. Ale chyba najbardziej mnie załamało, jak czytałam to:

"Nagłe odstawienie kortykosterydów może doprowadzić do ostrej niewydolności nadnerczy, spadku ciśnienia, a nawet śmierci[1].
U pacjentów z posteroidową niewydolnością nadnerczy standardowe znieczulenie przed operacją może spowodować nagły, znaczny spadek ciśnienia[1]. Anestezjolog musi wiedzieć czy pacjent zażywa lub niedawno odstawił kortykosteroidy. Jeśli tak, powinien odpowiednio zwiększyć ich dawkę (lub je podać, jeśli zostały już odstawione) przed znieczuleniem pacjenta[1].
Schemat postępowania dla pacjentów przyjmujących 10mg prednizolonu dziennie (lub równoważną ilość innego kortykosteroidu) przez ponad trzy miesiące jest następujący[1](...):

Otóż wyobraźcie sobie, że ze studiów w Polsce nie wyniosłam informacji o tym, że znieczulenie jest niebezpieczne dla pacjentów biorących sterydy... Jak w takich warunkach lekarz, mógłby zaufać koledze farmaceucie, że mu dobrze doradzi w sprawach stosowania i zagrożeń terapii lekowej? Szkoda słów...

Wracając jednak do tego co mnie dołuje na co dzień, to jest to niemożność odpowiedzi na pytania pacjentów.
-Nie umiem rozpoznać prezentowanych mi codziennie zmian skórnych. O leczeniu tychże też mam raczej blade pojęcie.
-Nie wiem w jakie interakcje wchodzą ze sobą leki. To na szczęście mogę zawsze sprawdić w poręcznym BNFie.
-Nie wiem jakie dawki są bezpieczne, a jakie niebezpieczne i co dla kogo. Dziś np. wyczytałam, że ibuprofen w dawkach powyżej 1,2g dziennie powoduje wzrost ryzyka zawału serca. Nie przypominam sobie, żebym na studiach uczyła się o potencjalnym negatywnym działaniu leków przeciwzapalnych na serce, a tu proszę, okazuje się, że poza ibuprofenem w dużych dawkach, diklofenak i celekoxib są przeciwwskazane w niewydolności sercowej i chorobie niedokrwiennej.
-Nie wiem jak objawiają się działania niepożądane leków. Nawet jak wiem jakie są możliwe działania niepożądane, to często nie umiem ocenić, czy to co mi pacjent opisuje jest tym działaniem czy nie. -Nie wiem też, które skutki uboczne są częste, a które prawie nigdy się nie zdarzają; które są poważne, a które same miną.
-Nie wiem które leki działają silniej od innych z tej samej grupy...

Spotykam się też z masą bardziej szczegółowych pytań i wątpliwości na które zwyczajnie nie wiem co odpowiedzieć. Wstydzę się swojej niewiedzy i wyprowadza mnie ona z równowagi. Zwłaszcza w obliczu moich wiecznie dobrych osiągów na studiach. Tak jak już pisałam ostatnio - coraz bardziej przeraża mnie świadomość, że osoba z moim poziomem wiedzy, uchodzi w Polsce za dobrze wykształconą i poinformowaną...

Byle jaka edukacja przyczynia się do zwyczajnie kiepskiej jakości świadczonych w Polsce usług farmaceutycznych. Nic dziwnego, że aptekazre w Polsce są szanowani (jeśli w ogóle) raczej jak szanuje się doświadczoną sąsiadkę, a nie są postrzegani jak profesjonaliści. Moim zdaniem po prostu dlatego, że profesjonalistami nie są. Brak im rzetelnych podstaw do świadczenia profesjonalnych usług.

Czy uważam, że można by do przeładowanych studiów farmaceutycznych dodać jeszcze te wszystkie rzeczy, jakich mi teraz brakuje? Moim zdaniem tak. Szczególnie, jakby się wyrzuciło wielogodzinne ćwiczenia powtarzające wiedzę z poprzednich przedmiotów, np. z chemii analitycznej. Nie narzekam na chemię analityczną - uważam, że taki przedmiot musi być na studiach, ale też uważam, że został wystarczająco dobrze nauczony za pierwszym razem. To chyba nie jest tylko moja obserwacja, że po tym jak przerobiliśmy syntezę i analizę chemiczną na drugim roku przerabialiśmy ją jeszcze raz na chemii leków, bromatologii, syntezach i tokskologii (i pewnie jeszcze na kilku innych przedmiotach). Parę godzin tygodniowo z każdego z tych przedmiotów, po to żeby jeszcze raz i jeszcze raz poćwiczyć miareczkowanie. A można się było w tym czasie nauczyć nieco praktycznej wiedzy o leczeniu lekami...