niedziela, 29 maja 2011

Początek

Zaczęliśmy szukać pracy po Wielkanocy. Najpierw napisałam cv, zarejestrowałam się na wszystkich portalach z pracą w UK i powysyłałam odpowiedzi na kilka ofert. Po ok. tygodniu dostałam odpowiedź od Lloydspharmacy. Po wymianie maili zakwalifikowałam się na telefoniczną rozmowę kwalifikacyjną, którą się bardzo stresowałam. Poszła jednak całkiem nieźle (jak zwykle, kiedy się czymś stresuję :)). Bardzo mila angielska pani powiedziała, że uważa, że jestm dobrym kandydatem, więc mieli by dla mnie ofertę w Lincolnshire, tylko muszę zdać egzamin językowy i spotkać się z managerem regionu.
Najbliższy termin egzaminu UBELT (o którym już wcześniej wiedziałam, że jest uznawany w branży) był za 4 dni. Kupiłam więc bilet i wyruszyłam w samotną wyprawę na daleką wyspę. Maniuch, który mnie wspierał i pocieszał przez cały proces stresowania się musiał zostać w Bydgoszczy, bo zdecydowaliśmy się nie ryzykować kosztów przelotu, w imię niepewnej i nie-wiadomo-kiedy-się-
zaczynającej pracy.

Pierwszym angielskim przystankiem było Bath, w którym organizowany jest egzamin. Nocleg miałam znaleziony dzięki couchsurfingowi, u samotnego brytyjskiego staruszka. Dziadek był w porządku, chociaż był bardzo dziadkowaty. Opowiadał mi dużo historyjek ze swojego życia i też dużo o studentach z Azji, którzy u niego nocowali. Muszę przyznać, że trochę mnie to zdziwiło. Całe mieszkanie było obwieszone zdjęciami trzech dziewczyn, Azjatek, które przyjechały na wymianę albo studia do Bath i mieszkały z nim i jego żoną przez kilka - kilkanaście miesięcy. Zdjęcia były w każdym pokoju, co najmniej kilka, podczas gdy zdjęć wnuczki znalazłam zaledwie 2... Gościu na początku opowiadał głównie o tych azjatyckich dziewczynach i o swojej wyprawie do Chin i Japonii, która była w zasadzie rewizytą. Wyraźnie traktował dziewczyny jak córki i był bardzo podekscytowany ich przeszłą obecnością w domu, chociaż minęło już 5-10 lat. Dopiero trzeciego dnia opowiedział mi coś o swojej prawdziwej rodzinie. Pokazywał mi też filmiki, jakie nakręcił będąc w Chinach, co było trochę nużące. Dopiero po tych wszystkich opowieściach przeszedł do opowiadania o sobie. Facet był brytyjskim żołnierzem, początkowo z poboru ale potem z wyboru. Walczył na Cyprze, w Afryce, był szkolony w dżungli na Borneo i w ogóle zwiedził pół świata. Interesował się też trochę historią. Jak rozmowa zeszła na drugą wojnę światową od razu powiedział, że ma duże poczucie winy, ze względu na to że Brytyjczycy zawiedli Polaków. Mówił, że uważa, że rząd postąpił wtedy bardzo źle i jego mama też tak uważała w czasie wojny (on sam urodził się w 1937) Jeśli Anglia nie chciała pomagać, nie powinna była robić Polakom nadziei. Dodał od razu, że rząd często robi coś co nie podoba się obywatelom i to jest właśnie jeden z przykładów. W szczególności rząd konserwatystów, którzy są idiotami :) Powiedział też, że jest jedna rzecz zła w byciu Brytyjczykiem - gdzie byś nie pojechał, na całym świecie, zawsze znajdzie się ktoś kto cię nie lubi :)

Wkurzał się też dużo na politykę, szczególnie konserwatystów, których nazywał Tory, co chyba było obraźliwe. W tym swoim oburzaniu był bardzo dziadkowaty - ekscytował się bez sensu i wykrzykiwał obelgi w kierunku telewizora dając mi rożne przykłady tego jak głupia jest partia konserwatystów i jak wszyscy politycy są idiotami.

Muszę przyznać, że nie wszystko rozumiałam z tego co mówił. Po pierwsze dlatego, że jako starszy pan, mówił trochę charkotliwie a po drugie, że jak się za bardzo ekscytował to mówił szybko i niezrozumiale. Jednak to co rozumiałam było najczęściej ciekawe, choć były to raczej oderwane od siebie anegdotki. A nawet jeśli nie sama historia była interesująca, to jego sposób patrzenia na świat.

Rozśmieszył mnie np. jedną niekonsekwencją. Jak mówił o sytuacji na Cyprze, to z wielkim wzburzeniem udowadniał mi, że Grecy nie mają żadnego prawa do wyspy. Jako argument miało służyć stwierdzenie, że Cypr jest daleko od Grecji, a blisko od Turcji, dlatego Turcy mają większe prawo do mieszkania tam i rządzenia wyspą niż Grecy. Od razu mnie rozśmieszyło, że Anglik używa argumentu odległości danej ziemi od stolicy kraju, jako determinanty praw do tej ziemi. Jednak jak przeszedł do Falklandów, byłam całkiem powalona ze śmiechu. Oczywiście prawo Wielkiej Brytanii do Falklandów było w jego opinii nieporównanie większe od prawa Argentyny to tych wysp. I tu jakoś argument odległościowy nie przyszedł mu do głowy :) :) Więc uważał argentyńskie akcje za najazd na brytyjską ziemię, oczywiście.

Samo miasto Bath, które zwiedzałam po egzaminie było po prostu piękne. Pięknie utrzymane, zbudowane na wzgórzach było po prostu malownicze. Wszystkie budynki w mieście (z bardzo nielicznymi wyjątkami na obrzeżach) były zbudowane z tego samego rodzaju kamienia - żółto-beżowego chyba piaskowca. Do tego sporo parków, które były naprawdę angielskimi parkami, z równiuteńkim, zieloniutkim trawnikiem i różnymi rodzajami drzew. Wiosenna zieloność na tle piaskowych budynków wyglądała pięknie. Do tego ogródki przy większości domów, stara katedra i charakterystyczne dla miasta szeregi domów zbudowane na planie okręgu albo półkola powodowały, że miasto było tak urocze jak to tylko możliwe.

Spędziłam w Bath w sumie 3 i pół dnia. Na początku koncentrowałam się na pierwszym zadaniu, czyli zdaniu egzaminu. Jednak gdy to już miałam za sobą, zaczęłam się niepokoić faktem, że moja przyszła pracodawczyni się nie odzywa. Wcześniej powiedziała mi tylko, że muszę spotkać się z managerem, bo to on decyduje gdzie i kiedy mnie zatrudnić. Nie powiedziała jednak gdzie i kiedy go spotkam... Byłam więc sama, w Anglii, bez biletu powrotnego, pracy, mieszkania, czekając na jakiś znak od potencjalnego pracodawcy i uzależniając cały mój przyszły los od telefonu, na który z utęsknieniem czekałam.

Podejrzewałam, że ta decydująca rozmowa będzie miała miejsce gdzieś w okolicy mojej przyszłej pracy, czyli w Lincolnshire. W poniedziałek ruszyłam więc na północ, do Newark w Nottinghamshire. Byłam umówiona z couchserfowymi gospodarzami, mieszkającymi we wsi Fenton w Lincolnshire. W poniedziałek też odezwałam się pani z Lloydsa i umówiła mnie na rozmowę na następny dzień (wtorek).

Kiedy starałam się o pracę w Murowanej Goślinie i przed rozmową kwalifikacyjną martwiłam się, że nie zrobię dobrego pierwszego wrażenia, Maniuch powiedział, że nie akurat o to nie mam się co martwić, bo wrażenie robię jak taran :) byłam na rozmowie kwalifikacyjnej w Lloydsie i to właśnie zrobiłam - wywarłam wrażenie jak taran.

Zaczęło się od tego, że nie byłam pewna, która rozmowa jest decydująca - ta telefoniczna, którą odbyłam jeszcze z Polski czy ta teraz. Stresowałam się więc przed tą pierwszą, a tymczasem ta druga okazała się być faktyczną kwalifikacją. Wydawało mi się, że po tej pierwszej rozmowie już wiadomo, że będę tam pracować i spotykam się tylko zapoznawczo, i organizuje się ją nie tyle, żeby faktycznie zdecydować o zatrudnieniu mnie, a jedynie po to, żeby ze mną pogadać sprawdzić czy na żywo nie jestem jakaś kompletnie beznadziejna, i ewentualnie wtedy zastanowić się, czy faktycznie mnie zatrudniać. Czułam się więc swobodnie i myślałam, że pracę mam już raczej załatwioną.

Gościu z którym rozmawiałam - elegancki pan ok. 40-45 lat - co prawda od razu zaczął, że chciałby usłyszeć jakie mam doświadczenie, co wiem o ich firmie i dlaczego właściwie miałby mnie zatrudnić, ale uznałam, że tak po prostu sformułował swoje pytania. Odpowiadałam więc spokojnie i szczerze, czyli z pełnią pewności siebie :) A on mi tu powtarzał coś, że JEŚLI zaoferuje mi pracę to to czy tamto... Nie byłam do końca pewna, czy ma na myśli, że praca jeszcze nie została mi zaoferowana i czy on dopiero podejmie tą decyzję, czy już ją podjął, więc się tym nie zrażałam, zwłaszcza, że w którymś momencie padło, że ceni pracowników, którzy są pewni siebie. Kontynuowałam więc rozmowę w takim tonie, że chcę wiedzieć jakie będą szczegóły, jakie godziny pracy, tak jakbym już tę pracę miała. W końcu wszystko ustaliliśmy i zapytał czy mam jeszcze jakieś pytania. Więc ja od razu z pytaniem, które od początku chciałam zadać i które wydawało mi się całkowicie naturalne: kiedy mogę zacząć? A on na to prawie spadł z krzesła :) :) coś tam się zająknął, że to zależy od tego czy zdałam ten egzamin językowy i powiedział, że musi zadzwonić do Rachel - tej babki, z którą rozmawiałam przez telefon.  W trakcie rozmowy telefonicznej (której byłam świadkiem) powiedział, że jestem idealnym kandydatem, że nigdy nie miał jeszcze tak pewnej siebie osoby, która się na rozmowie kwalifikacyjnej wprost zapytała kiedy może zacząć :):) Powiedział też że mój angielski jest bardzo dobry i że jeśli nie zdałam tego egzaminu językowego to on zje swoje biurko, bo chce mnie zatrudnić i nie chce żadnych przeszkód.

:D

no, i tak dostałam pracę :D

Umówiłam się, że zaczynam w następny poniedziałek, czyli 23 maja, w Bostonie w Lincolnshre. Najpierw muszę przejść ok. 2 miesięczny trening i zdać egzamin, a potem będę już pracować normalnie, jako farmaceutka. Tymczasem spędzałam czas w gospodarstwie w Fenton.

1 komentarz:

  1. No to gratuluje! Moze Pani takze teraz robic szkolenie dla przyszlych poszukiwaczy pracy...

    OdpowiedzUsuń