wtorek, 5 lipca 2011

Wielka dobroczynność

W czasie w którym moja żona poznaje tajniki brytyjskiej apteki, ja zajmuję się głownie poszukiwaniem pracy. Jak się okazuje, rynek pracy w okolicach Bostonu nie ma się za dobrze, a do tego nie jest zbyt chłonny w kwestii emigrantów, przynajmniej takich, którzy nie chcą pracować przy taśmie produkcyjnej w fabryce, albo zbierać tulipanów na polu. W związku z powyższym, szukanie pracy się przeciąga, zaproszeń na rozmowy kwalifikacyjne jak na lekarstwo, a perspektywy niezbyt optymistyczne. Wszystko utrudnia dodatkowo fakt, że w początkowej fazie szukania nie miałem numeru ubezpieczenia (National Insurance Number -  NIN), co mogło odstraszać pracodawców (mogło by to wskazywać na jakieś nieczyste intencje, nielegalny pobyt itp.). 

Celem zdobycia jakiegoś doświadczenia jak i z chęci wyjścia z domu i zrobienia czegoś pożytecznego z czasem oraz z dobroci serca postanowiłem wspomóc swoimi umiejętnościami jedną z lokalnych instytucji dobroczynnych. W tym miejscu należy wspomnieć o co właściwie chodzi z dobroczynnością w Anglii.


Nieduże miasteczko jakim jest Boston może się pochwalić co najmniej dziesięcioma sklepami zbierającymi pieniądze na cele dobroczynne. Każdy z takich sklepów sprzedaje rzeczy pochodzące z dobrowolnych donacji od mieszkańców danego regionu, którzy czegoś już nie potrzebują, nie chcą lub niedawno umarli i ich rodziny nie wiedzą co zrobić z pozostałym dobrem. Takie sklepy dobroczynne (charity shops) są więc pełne najrozmaitszych przedmiotów, o zazwyczaj zaskakująco dobrej jakości. Ponieważ w Anglii nie było 50 lat socjalizmu i wielkiej produkcji niezbyt trwałych, masowo wytwarzanych meblościanek z nędznej płyty wiórowej, rynek wtórny pełen jest kilkudziesięcioletnich mebli w bardzo przyzwoitym stanie - kanap, krzeseł biurek, stolików na kawę, stołów, łóżek, itd. Wszystkie te sprzęty są wstępnie przeglądane i czyszczone, wyceniane i ostatecznie wystawiane w sklepie dobroczynnym. Poza meblami do sklepów trafiają też rozmaite "skorupy" - talerze, kubki, filiżanki, dzwoneczki, porcelanowe łyżeczki, szkalnki, ozdobne tależe (takie do wieszania na ścianie) - najczęściej z ptakami, malutkie porcelanowe pudełka służące do trzymania bibelotów, pojemniki na ciastka ozdobione wizerunkiem Jej Wysokości, dzbaneczki (w tysiącu rodzajów), w końcu naparstki porcelanowe, ozdobione herbami setek (jak nie tysięcy) miast i gmin Angli, Kanady i Australii. Tej dość kolorowej kolekcji zastawy stołowej towarzyszą oczywiście sztućce i najrozmaitsze narzędzia kuchenne jakie tylko fantazja ludzka była w stanie przekuć na produkt, a których nazw własnych nawet nie odwżę się zgadywać. Do tego olbrzmi dział stanowią ubrania, najczęściej w stanie lumpeksowym, ale także nierzadko zupełnie nieużywane, buty, bluzki, płaszcze i olbrzymi wybór ciuszków dziecięcych w każdym możliwym kolorze i kształcie (w tym kompletny, trzyczęściowy becik naśladujący disneyowskiego Kubusia Puchatka). Różnego rodzaju sprzęta AGD - od kuchenek i suszarek bębnowych po elektryczne młynki do kawy, stare telefony stacjonarne i odkurzacze samochodowe marki "Diabli Pył" (Devil's Dust). Zabawki dziecięce (w tym półtorametrowa pluszowa pszczoła, sprzedana ostatnio za 7,50 funtów), książeczki dziecięce i książki dla starszego odbiory (głownie biografie, dużo pozycji o rodzinie królewskiej i jej perypetiach). Płyty CD z muzyką (głownie śmieci, ale trafiają się też perełki - np pierwsza płyta Bruce'a Springsteen'a, Eric Clapton na żywo itd.), DVD z filmami i programami komputerowymi, wreszcie stare kasety video (VHS) z filmami i nagraniami historycznych walk amerykańskich zapaśników (chodzi o tzw. Wrestling, czyli "wolną amerykankę", sport walki charakteryzujący się teatralnością przyprawioną sowitą dawką amerykańskiego kiczu). Zaskakujące w całym tym bałaganie jest to, że ludzie chętnie i dość regularnie (tzn. kilka-kilkanaście razy dziennie) przynoszą różne dary. Na przykład dziś przyszła do nas para w średnim wieku z dwiema wielkim walizkami pełnymi markowych ciuchów, z których trzy czwarte miało jeszcze metki ze sklepów odzieżowych (nierzadko na 30-50 funtów!). Postanowili, jak się okazało, zrobić czystkę w szafach i oddać na cele dobroczynne rzeczy, które kupili, a których nigdy nie nosili. Inną kategorię stanowią ludzie umawiający się na zabranie im z domu różnych gratów - głównie mebli. Fundacja ("Buterfly Hospice Trust") zatrudnia na stałe niejakiego Steve'a który jest odpowiedzialny za wywożenie i dowożenie różnych rzeczy od i do ludzi. Jest on też zarządcą zebranego majątku i dokonuje wstępnego sortowania w potężnym magazynie który znajduje się na jego farmie pod Bostonem (gdzie, tak nawiasem mówiąc, hoduje alpaki...). Ciężko było mi to sobie wyobrazić, ale okazuje się, że Steve nie wyrabia się z robotą, tak wielu ludzi chce coś Fundacji dać. Miałem okazję dwukrotnie odwiedzić jego farmę i musicie wiedzieć, że skala tego przedsięwzięcia jest naprawdę imponująca. W jednym, niemałym magazynie znajdują się rzeczy nadające się do sklepów (drugi sklep Fundacji jest w pobliskim Spalding), lub do sprzedaży na Ebayu (międzynarodowy odpowiednik Allegro), w drugim magazynie (znacznie większym) są dosłownie góry wszelkiego dobra jakie tylko można sobie wyobrazić. Pokryte zarówno patyną czasu, jak i patyną w całkowicie dosłownym znaczeniu tego słowa, oraz grubą na pół centymetra warstwą kurzu, znajdują się tam (wstępnie przejrzane, ale Steve nie ma czasu, więc niedokładnie) potężne kosze ze złomem, meble przeznaczone na ścinkę (i dalszą sprzedaż jako materiał na opał), ubrania które przekazywane są firmie przerabiającej stare ubrania na szmaty itd. Jak łatwo zauważyć, NIC się nie marnuje. Jeśli jakiś ciuch jest w sklepie za długo (trzy miesiące to standard) ląduje na stosie rzeczy na szmaty, jeśli jakiś stary toster za długo grzeje miejsce na półce, idzie na złom. Ten całkowity recykling wszystkiego, oraz idący za nim faktyczny pieniądz niesamowicie mi zaimponował. Wyobraźcie sobie, że któregoś dnia Steve przyniósł fakturę ze złomu i okazało się, że z tych absolutnie niesprzedawanych resztek udało mu się dostać 200 funtów (~ 870 zł). Ciuchy przerabiane na szmaty to co prawda groszowe sprawy (ok 20 funtów za 5 kilo), ale zawsze, podobnie drewno z mebli na opał (0,5 funta za... funt :-). Teraz należy jeszcze dodać, że poza kierownikiem sklepu i zarządem fundacji wszyscy pracownicy (których jest pewni koło setki) to wolontariusze. Pomijając szczytny cel (o którym za chwilę) jest to więc biznes, który przy minimalnych kosztach własnych (pensje - i to nieduże, dostają tylko kierownicy i Steve, za zatowarowanie Fundacja płaci tylko koszty benzyny, a i to nie zawsze) przynosi całkiem przyzwoite zyski. 


Przyzwoite, phi! Ta konkretna fundacja zajmuje się zbieraniem pieniędzy na budowę i utrzymanie lokalnego hospicjum i wyobraźcie sobie, że w ciągu zaledwie kilu lat istnienia, udało im się wybudować i wyposażyć jedno skrzydło owego hospicjum. Oficjalne otwarcie odbyło się w kwietniu, imprezę zaszczyciła swą obecnością Księżna Anna (dla niewtajemniczonych w perypetie Rodziny Królewskiej - siostra Księcia Karola, następcy tronu, tego co był mężem Księżnej Diany, która zginęła w wypadku samochodowym w 1997), przyjęcie pierwszych pacjentów odbędzie się na dniach. Fundacja ma zamiar nie tylko dobudować jeszcze dwa skrzydła, ale jeszcze utrzymać to hospicjum, bez żadnej pomocy ze strony Rządu, czy pacjentów (hospicjum będzie nieodpłatne). Jak spytałem Nine, kierowniczkę sklepu w Bostonie, czy to w ogóle jest możliwe, powiedziała, że ależ oczywiście i to z łatwością! A teraz pomyślcie sobie, że Fundacja dla której pracuję nie jest wcale jakaś specjalnie duża, czy też znana, czy wielka. Największa brytyjska organizacja dobroczynna (działająca w taki sam sposób jak Butterfly Hospice) czyli Cancer Reaserch (zbierają na badania nad rakiem i profilaktykę) liczy zyski w setkach milionów funtów (sic!) rocznie.

Oczywiście pytanie o to czy można by przełożyć taki sposób działania organizacji dobroczynnych na realia nadwiślańskie samo się ciśnie na usta... 

2 komentarze:

  1. To bylby rzeczywiscie dobry eksperyment w Polsce.... O wolontaryzmie w Polsce (lub jego braku) mozna by takze ksiazke napisac.

    OdpowiedzUsuń
  2. Już na przestrzeni naszego życia sporo się w temacie charity/NGO zmieniło w Polsce. Na razie widać to głównie na poziomie sporego wzrostu popularności idei organizacji pozarządowych, fajnie się to rozkręcało za naszej bytności w Poznaniu (miasto jakby nie było, uniwersyteckie, więc duża ilość ludzi z pomysłami). Dobroczynność ma się gorzej, jej generalna idea bywa zaprzepaszczana. Przykładem choćby szpitale które nie kupują nowego sprzętu specjalistycznego, bo jak stary wysiądzie to Owsiak (czyli Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy) kupi nowy...

    OdpowiedzUsuń